Podobno dobra recenzja powinna zaczynać się od pozytywów. Kiedy już wylejemy konkretną ilość miodu i cukru można (najlepiej nieśmiało i z zawstydzeniem) przejść do krytyki. Dlaczego? Bo inaczej nie wypada. Tak sobie pomyślałem, że w ramach eksperymentu odwrócę tę logikę. Bo czemu nie? Inni ludzie też powinni robić wiele rzeczy i jakoś ich nie robią. Podobno trzeba sortować śmieci, ustępować staruszkom miejsca w tramwaju i zakręcać kran, kiedy myjemy zęby. Każdy kolejny dzień uświadamia mi, że ludzie tego o tym zapominają. A ja nie. Dlatego czuję się rozgrzeszony. Tym bardziej, że projektant, który decyduje się zrobić pokaz i zaprasza na niego gości powinien (podobno?) pokazać dobrą kolekcję. I tu następuje zgrzyt.
Miejsce akcji to Soho Factory. Jesteśmy zaproszeni na godzinę 20:00. Razem ze znajomymi stawiamy się punktualnie, bo używając zwrotu, który już się tutaj pojawił – nie wypada się spóźniać. Przynajmniej takie mieliśmy złudzenia. Ha! Kłamstwo. Podejrzewam, że niedługo nasze zamiłowanie do hazardu wygra i będziemy obstawiać czas opóźnienia na pokazach mody. Niczym numery w totku albo konie na wyścigach. W sumie dobry pomysł. Te półtorej godziny, które spędziliśmy usadzeni na niewygodnych krzesełkach z napiętym niczym struna kręgosłupem i przyklejonym do twarzy uśmiechem (zdjęcia – nie wypada się garbić i mieć smutnej miny) mogliśmy wykorzystać na przyjmowanie zakładów. Kto poda najlepszą odpowiedź zgarnia całą pulę. Pomysł powstał teraz, dlatego przed pokazem Rodrigo robiliśmy to co robią wszyscy tylko wstydzą się przyznać. Chodzi oczywiście o omawianie kreacji i stylizacji (czasami też tożsamości) lokalnych gwiazd. Oczywiście nie jest to przykre zajęcie. Można powiedzieć, że nawet wesołe. I można się miło zintegrować z otoczeniem. Ale nie po to tu przyszliśmy. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Pokaz rozpoczął się od animacji 3D z autobusem w roli głównej, która nadal nie ma dla mnie żadnego (ale to absolutnie żadnego) związku z kolekcją. Czy film miał jakieś plusy? Tak – skończył się szybko. I całe szczęście bo oglądanie ekranu, do którego część gości usadzono pod kątem 90 stopni było bardzo mało komfortowe. Pokaz ruszył. Tu następuje szybka weryfikacja oczekiwań:
1. Zombie Boy.
2. Damskie sylwetki.
3. Casualowe sylwetki.
4. Elegancja à la Rodrigo (moja ulubiona)
Pierwszy nie zawiódł. Przybył w pełnej krasie. Na wybiegu wyglądał… Dość powiedzieć groteskowo. Owszem Rick na sesjach zdjęciowych wypada doskonale – jest trochę modelem, trochę aktorem i trochę świrem. Na nasze nieszczęście w czasie pokazu widać było tylko ostatni aspekt. Dotychczas bardzo mi się podobała ta koncepcja neo-elegancji. Bierzemy mężczyznę, który wygląda jakby odsiedział co najmniej cztery dożywocia, wkładamy go w świetnie skrojony garnitur i następuje prawdziwa magia. Marka ma nowoczesny wizerunek. Kontrast jest estetyczny. Ubrania wyglądają niezwykle korzystnie. Wszystko gra. A na wybiegu? Egzamin oblany.
Drugi aspekt był dla mnie bardzo intrygujący. Owszem, parę odważnych kobiet już wcześniej założyło kolorowe marynarki Rodrigo. Ale tym razem mieliśmy zobaczyć looki przygotowane specjalnie dla nich. Przez najbliższy miesiąc będą mi się śniły koszmarne białe spodnie z czarnym lampasem. Kurtki z rozcięciami rodem z lat ‘90, o których wszyscy chcieli zapomnieć. Koszule z żabocikami i szczypankami. Ołówkowe spódnice i fikuśne bluzeczki dla dowcipnej office lady. Żakiet bez podszewki? Nigdy. Nie kupuję Kobiety Rodrigo. Jest tandetna, archaiczna i zupełnie nieciekawa. I na pewno nie jest seksowna.
Trzeci punkt to również cios w serce. Casualowy mężczyzna Rodrigo chodzi w swetrach z naszywkami rodem z wczesnego Cottonfielda i niedopasowanych dżinsach. Taki zestaw średnio wybroni się na pokazie sieciowego sklepu. W autorskiej kolekcji nie powinien mieć miejsca. Pomijając fakt, że wiosną i latem panowie są zobligowani do chodzenia w swetrach założonych na gołe ciało albo w spodniach i fantazyjnie zarzuconej chuście. To ma być miejski szyk?
Oczekiwanie nr cztery. Uff. W końcu! Marynarki, płaszcze i garnitury. Tak! Można pozrzędzić na temat jakości odszyć. O tym, że aksamitna (welurowa?) marynarka miała odgniecenia. Że stylizacje nie zawsze były udane. Ale z pewnością jest to rzecz, którą projektant czuje i w której jest dobry. Niestety te parę looków nie ratuje kolekcji.
Cała koncepcja pokazu nadal jest dla mnie niezrozumiała. Chyba miało być buntowniczo – modele chodzili z rzeczami do zabijania innych ludzi. Nie wiem jak to się nazywa, nie znam się… Chyba karabiny. Nienawidzę broni z całego serca. Uważam, że wykorzystywanie jej w pokazie mody jest żenujące. Sezonowość kolekcji? Projektant poszedł w swoim kierunku, a sezon w innym. Nawet sobie nie pomachali. Chyba się nie znają… Modelki miały jakieś dziwne gniazda na głowie. Muzyka zmieniała się jak na domówce, na której każdy z gości ma szansę puścić swój ulubiony kawałek z youtube. Czyli klimat muzycznej schizofrenii. Choreografia? Fatalna. Lubię na pokazach płynność, która sprawia, że mój wzrok prześlizguje się z sylwetki na sylwetkę. Na pokazie Rodrigo mogłem podbiec do znajomych oddalonych o 10 metrów, przybić piątke, zapytać gdzie dziś imprezują i spokojnie wrócić na miejsce. Oczywiście tego nie zrobiłem, bo nie wypada!
Mam nadzieję, że szybko zapomnimy o tej wpadce, a na następnym pokazie znów zobaczę wysmakowaną, lekko awangardową modę dla współczesnego ni to dandysa, ni to macho-mena, który lubi rozsądną ilość żelu na włosach, dobre cztery kółka i efektowną blondynę u boku. Może to nie jest moja estetyka, ale jest to estetyka która jest szczera i paradoksalnie bezpretensjonalna. A po tym pokazie zostały tylko pretensje.
Bartosz Tobiasz Kujawa