Schorzenie to zwane jest również osobowością wieloraką, osobowością mnogą, osobowością naprzemienną albo rozdwojeniem osobowości. W wielkim i bardzo laickim skrócie – polega to na tym, że w jednym człowieku siedzi kilka osób. Od dwóch wzwyż. To trochę jakby mieć nieustającą imprezę w głowie. Z tą tylko różnicą, że nie decydujemy, kogo na tę imprezę zaprosiliśmy. Poszczególne osobowości mogą posiadać różną płeć, charaktery, orientację seksualną, a nawet iloraz inteligencji i ciśnienie krwi. Można zaryzykować stwierdzenie, że ja i drugie ja nie do końca się polubią. Chociaż ilość osobowości jest podobno nieograniczona, to dziś skupię się na dość banalnym przypadku dwóch „ja”. Od razu uprzedzam, że moja znajomość tego arcyciekawego tematu bazuje na skarbnicy wiedzy wszelakiej – nieocenionej Wikipedii. I serialu „United States of Tara”. Może nie jest to imponująca podwalina pod dłuższy wywód naukowy, ale na potrzeby recenzji wczorajszego wydarzenia wystarczy w zupełności.
Wątek psychiatryczny rozwinę i uzasadnię później. Teraz przejdę do zwyczajowego opisu okoliczności, w których zrodziły się te przemyślenia. Na pokaz kolekcji „Digital” Mariusza Przybylskiego zostaliśmy zaproszeni na godzinę 20:30. Miejsce – Pałac Kultury i Nauki, Sala Ratuszowa. Marmury, kolumny i przestronne pomieszczenia – szyk minionych lat. Temperatura tropikalna. Jednak zamiast tropikalnego słońca oświetla nas straszne (upiorne!) niebieskie światło, w którym wszyscy wyglądają… Dość powiedzieć: mało atrakcyjnie. Sącząc drinki, ewentualnie wodę, czekamy. W tym trupim świetle. Czekamy pół godziny. Godzinę. I kolejne 20 minut. Jest gorąco. Od światła bolą nas głowy. Gwiazdy i (jak podejrzewam) sponsorzy sadowią się powoli na swoich krzesełkach. Edyta Olszówka z rozwianym włosem wpada prawie w „ostatnim” momencie. Bezlitośni fotoreporterzy za nic mają nasze czekanie. „Pani Edyto, pani Edyto do obiektywu, uśmiech, tu do mnie… Pięknie! Teraz do mnie” Kolejne minuty i kolejne zdjęcia. Jak zawsze w takich momentach, pomiędzy strasznymi myślami w mojej głowie rodzi się pomysł – idę do domu, jutro sobie zobaczę zdjęcia w internecie. Oczywiście to tylko chwilowe załamanie. Myślę sobie – mięczaku stój równo i nie narzekaj. No i czekam. Rozmawiam ze znajomymi, ktoś rzuca hasło – „o, jeszcze Cię wpuszczają, ciekawe, jak długo?”. Przyznaję, ciekawe pytanie. Nagle gaśnie światło. W myślach mam cały panteon bogów, dziękuję wszystkim naraz i każdemu z osobna, że w końcu zaczyna się pokaz!
Zaczęło się od suspensu. Reżyseria pokazu nie jest prostą sprawą. Trzeba zachować równowagę między wieloma elementami. Na przykład zgaszenie światła. Nie może trwać zbyt krótko, bo zabraknie owego narracyjnego suspensu. Ale gdy trwa za długo, to na sali na pewno zaczną się rozmowy, a z pierwszych rzędów popłyną siermiężne i przyciężkie dowcipy nie do końca pasujące do sytuacji. No i tak się wczoraj zdarzyło. Zero skupienia, a dużo śmiechu. Jedyne pocieszenie w tej sytuacji jest takie, że widzowie reagują humorystycznie. Buczenie i gwizdanie nie jest jeszcze w modzie. Być może będzie. Wybieg wygląda świetnie. Scenografia stworzona z podwieszonych świetlówek genialnie kontrastuje ze starymi marmurami. Muzyka, abstrahując od tego, skąd znaliśmy te kawałki, dobrze wybija rytm. Jest dynamiczna. Na wybiegu pojawiają się pierwsze sylwetki. Pojawiają się również moje pierwsze przemyślenia na temat mariażu mody i psychiatrii. Mariusz pokazuje zarówno modę damską, jak i męską. Oczywiście nie jest to jeszcze powód, żeby podejrzewać projektanta o dwie osobowości twórcze. Jednak sytuacja, w której oglądam kolejne looki i pierwsza sylwetka wywołuje we mnie totalne zainteresowanie, a następna – niedowierzanie połączone z poczuciem estetycznego gwałtu sprawia, że nie mogę się oprzeć temu porównaniu…
Najpierw plusy. Całe szczęście było ich sporo. Przede wszystkim to część kolekcji przeznaczona dla mężczyzn. Bardzo mi się spodobało to, jak projektant bawi się konwencją męskości. Klasyczne fasony i proste kroje zostały urozmaicone detalami i mnogością materiałów. Natomiast te bardziej awangardowe elementy kolekcji zostały zaprojektowane tak, że w żadnym stopniu nie umniejszają męskości. Co więcej – podkreślają ją. Nie jest to łatwe w przypadku męskiej mody i tu należą się duże brawa. Świetne wykorzystanie asymetrii, błyszczących aplikacji ułożonych w geometryczne mozaiki, ciekawych rozwiązań konstrukcyjnych – przeszyć i łączeń poszczególnych elementów ubrania. Do tego intrygujące, duże kołnierze w wełnianych płaszczo-swetrach i motyw suwaków (dość już wyeksploatowany, ale nadal efektowny). Muszę przyznać, że tak jak nie lubię siatki, to obcisłe bluzki see-trough w wydaniu Przybylskiego konsekwentnie pasują do większości męskich modeli. Do tego jak zawsze sporo elegancji – szare, grafitowe i białe garnitury. Większość bardzo dobrze skrojonych. Był jeden zestaw, który kompletnie mi nie przypadł do gustu. Biały garnitur połączony z butami za kostkę i wkasanymi do cholewek nogawkami to dla mnie pomyłka. Szczególnie w połączeniu z czarnym płaszczem i czarnym krawatem. Ale to już kwestia gustu i stylizacji.
A teraz będą minusy. I ostateczne wyjaśnienie moich psychiatrycznych rozmyślań. Niestety większość kobiecych looków, które miałem okazję zobaczyć, mogę określić słowami „coś ewidentnie poszło nie tak”. Motywem przewodnim była „shining disco ball” w wydaniu: dyskoteka spotyka bazar. Nadal nie mogę zrozumieć, jak projektant, który do tej pory tak świetnie wyczuwał kobietę mógł zaproponować coś takiego. Wszystko się błyszczy i świeci w połączeniach, delikatnie mówiąc, szokujących. Tu cekinek, tam dżet, haft, błyszczący materiał, frędzel. Za dużo szczęścia na raz. Podejrzewam, że niektóre elementy wyjęte z kontekstu stylizacji pokazowych i stonowane prostszymi ciuchami będą miały szansę wyglądać znośnie. Ale nikt mi nie wmówi, że brązowy zestaw spodnie + żakiet (chyba tweed) z zielonym nabudowanym haftem będzie wyglądać dobrze. I nieważne, że jest to kunsztowna aplikacja. To po prostu nie wygląda ładnie. Nie trafia też do mnie wizja seksownej kobiety Przybylskiego. Połączenie: bluzka opadająca na jedno ramię i miniówa z podwyższonym stanem „ozdobiona” prawdziwą orgią aplikacji jest według mnie wulgarne w wybitnie nieciekawy sposób. Cekinowa mała czarna z rękawem ¾ wykończona frędzlami? Nie. Błyszczące garnitury ze zbyt długimi nogawkami (w modzie męskiej obowiązuje tylko jedno załamanie)? Też nie. Spodnie z lampasem wykonanym z tych nieszczęsnych frędzli? Nie, nie nie! Jedynym elementem, który mnie zaintrygował, to inspiracja frakiem i różne eksperymenty z połami w marynarko-żakietach. Mniej istotnym, ale nadal istniejącym minusem było kilka modelek, które poruszały się po wybiegu krokiem polującej czapli. Bardzo pokracznej i lekko zestresowanej.
Konkluzja niestety jest przygnębiająca. Stwierdzono zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, które trzeba jak najszybciej wyleczyć przed kolejnym sezonem. Oczywiście biorę pod uwagę, że to tylko małe potknięcie. W końcu wcześniejsza „Ultra” (mimo faktu, że jest bardzo daleka od tego co mi się podoba) była świetnie zaprojektowaną, konsekwentną i spójną kolekcją. Co się wydarzyło od tego czasu? Jak to jest możliwe, że można poruszać się po takich skrajnościach estetyki? Góra-dół. Prawdziwa sinusoida mody. Podobno Mariusz Przybylski jedzie z kolekcją „Digital” do Berlina. Mam pewne obawy, że to nie będzie strzał w dziesiątkę. Przynajmniej w tym wydaniu, które mogliśmy wczoraj zobaczyć. Chyba potrzebna jest recepta, jakieś totalne panaceum.
Czy jest na sali lekarz?
Tobiasz Kujawa
Korekta i pogotowie przecinkowe w jednym – jak zawsze nieoceniona Miss Marta Mitek!
Brawa Panie Tobiaszu za tekst. Pisząc o modzie wiele osób boi się pisać krytycznie mając świadomość, że na kolejny pokaz mogą ich po prostu nie zaprosić. Do męskiej mody nie mogę się przyczepić – nic mnie nie razi ani nie zaskakuje. W przypadku damskiej odsłony – hm,widok frędzli przy spodniach i sukience czy zielonych cekinów na spodniach w kratę sprawił, że musiałam się upewnić czy zdjęcia właściwej kolekcji oglądam. A tweedowy damski garnitur jest totalnie z „innej bajki”. Tych kilka niepasujących outfitów zaburzyło mi całość kolekcji. Przy okazji zastanawiam się nad tożsamością marki…..Czy można mówić w przypadku Mariusza Przybylskiego o indywidualnych, unikalnych cechach konsekwentnie prezentowanych w kolejnych kolekcjach ? Jeśli oglądalibyśmy jego kolekcję bez metki – czy trafnie wskazalibyśmy jego osobę jako autora (szczególnie damskiej kolekcji) ?
PolubieniePolubienie
te falbanki niebieskie skojarzyły mi się z bazarowym towarem, gdzie wszelkie sukienki ozdabia się na siłę, tak tu klasyczne, popularne sukienki ” na siłę ” Mariusz chciał zindywidualizować..
PolubieniePolubienie
Panie Tobiaszu, pisze Pan o tej kolekcji i wydarzeniu tak, jakby ją Pan zobaczył tylko w Internecie i wychodzi z tego podobna „głebia” jak Pana wywód o rozdwojeniu jaźni cytowany dyletancko za wikipedią, do którego to dyletanctwa sam się Pan szczęśliwie przyznaje.
Wydaje się, że obejrzał Pan tylko zdjecia z pokazu, a nie pokusił się już Pan na powiazanie tego z inspiracją kolekcji, tytułem „ultra” i absolutnie nie powiązał tego z muzyką na pokazie.
Od blogera magazynu modowego oczekuje się, że przybliży czytelnikom zintegrowany i przetrawiony materiał w postaci kolekcji i kontekstu sceniczno-muzycznego w jakim została pokazana, a nie wymieni te fakty w oderwaniu od siebie i dodatkowo zacznie poświęcać cenne akapity na kolejny już wywód na temat opóźnienia (wypominał to Pan już Kupiszowi) i spostrzeżenia z pudelka rodem. Oczywiście podejście o którym piszę, wymaga znacznego wysiłku, który Pan w innych recencjach wielokrotnie podejmował – niestety nie tym razem.
Tak sie składa, że miałem wyjątkową przyjemność być na tym pokazie i dla mnie „rozdwojenie” kolekcji, o którym Pan mówi było celowym zabiegiem wynikającym z przemieszania świata realnego i cyfrowego (digital!), dodatkowo wzmacnianym wieloma kawałkami muzycznymi z filmu TRON. Przekaz projektanta był więc spójny, świadomy i celowy. Niestety widać, że nawet doświadczonym obserwatorom mody, trzeba czasami niektóre rzeczy pisać czarno na białym, w materiałach prasowych dla mediów, bo mimo że słyszą muzykę, to jedyne, co są w stanie o niej powiedzieć to ” muzyka, abstrahując od tego, skąd znaliśmy te kawałki, dobrze wybija rytm”. No cóź, jeśli muzyka miałaby służyc tylko wybijaniu rytmu, to równie dobrze na pokazach mogłyby być tylko bębny, a to właśnie muzyka ma podkreślać inspirację! (pisał Pan o tym wyraźnie u Kupisza, no ale tam muzyka była BARDZO oczywista). Dodatkowo inspiracja – Przybylski jest konsekwentnie oszczędny w formie, niestety czasem i w słowach i jedyne, z czym nas zostawił to słowo „digital”, no ale to własnie powinno być dla nas polem do spekulacji i próby zrozumienia inspiracji, a nie opisywanie kolekcji całkowicie bez tego kontekstu.
Niestety wydaje mi się, że w przypadku tej recencji poszedł Pan BARDZO na łatwiznę. Szkoda, bo niestety nie oddaje to prawdy i głębi pokazu i przekazu Przybylskiego. Mam nadzieję, że przy następnych recenzjach, będzie Pan nieco bardziej wypoczęty i nie poskąpi nam Pan wysiłku, by oddać rzetelnie całość pokazu 😉
PolubieniePolubienie
W tym miejscu moglabym nam wszystkim zyczyc smacznegoâ co dziwne jednak nie mam ochoty udlawic sie i tym razem.
PolubieniePolubienie