Kilka dni temu dostałem zaproszenie na pokaz Małgorzaty Czudak. Zaproszenie dość nietypowe, bo w kształcie tacki na frytki wykonanej z białego kartonu i opakowanej w przezroczystą folię. Może zabrzmi to absurdalnie, ale jest to przedmiot, który niezależnie od okoliczności przypomina mi pewien bardzo dziwny wyjazd do Łeby. Podejrzewam, że wymyślając zaproszenie projektantka nie zdawała sobie sprawy, jaką lawinę skojarzeń może ono wywołać. Wycieczka do Łeby miała miejsce kilka lat temu i stała się katalizatorem wielu mniej lub bardziej zabawnych sytuacji. Jedna z nich została sztandarową anegdotą mojej przyjaciółki. Wykorzystuje ją, kiedy chce mi wsadzić szpilkę lub przedstawić mój skrócony portret psychologiczny. Historia dotyczy naszych poszukiwań wymarzonej smażonej ryby. Tak się złożyło, że oboje lubimy ociekającą tłuszczem rybkę w wesołej kompanii frytek (jak by to napisała Magda Gessler) i flagowych surówek kapuściano-marchewkowych. Taka ryba smakuje oczywiście najlepiej w nadbałtyckich, słoneczno-piaszczystych okolicznościach. Szukając tego perfekcyjnego smaku trafiliśmy do jednej z wielu knajp na plaży. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że ciężko to miejsce nazwać knajpą. Była to najzwyczajniejsza w świecie buda z unoszącymi się w powietrzu oparami oleju, małym tarasem, paroma stolikami, elegancką plastikową palmą i sporym tłumem klientów. Myśląc obsesyjnie o tej rybie wkraczamy na taras… I wtedy nadszedł ten żenujący moment, zamiast wejść i poszukać wolnego stolika dorwałem wzrokiem bogu ducha winną kobietę z plastikowym workiem na śmieci pod pachą i w plastikowym czepku na głowie, zmiatającą zamaszystym gestem resztki posiłków (i kartonowe tacki!!) i zapytałem: “czy możemy prosić stolik dla dwóch osób, a jeżeli w tym momencie nie mają państwo nic wolnego to czy jest szansa, że jakiś stolik się zwolni w najbliższym czasie?”. Pełen niedowierzania wzrok owej kelnerki, trzymającej w ręku kartonową tackę upaćkaną ketchupem, dopełnił spojrzenie mojej przyjaciółki, która miała wymalowaną na twarzy mieszankę rozbawienia i zażenowania. Podejrzewam, że pani ze smażalni ryb uraczyła później tą historią swoich znajomych, a ja stałem się obiektem niewybrednych nadbałtyckich żartów. No cóż – człowiek może wyjść z miasta ale miasto z człowieka – już nie. Każdy ma swoje chwile słabości i od czasu do czasu można sobie pozwolić na odrobinę autoironii. Co się jeszcze działo w tej Łebie i jakie konsekwencje życiowe miał ten wyjazd pomińmy dziś milczeniem. Poziom samoupokorzenia został osiągnięty.
A ja tak o tej rybie i sobie, o sobie i rybie a miało być o Małgorzacie Czudak. Wracamy więc do meritum. Dzisiaj w okolicach południa, z tą tacką-zaproszeniem, Łebą w głowie i dwiema towarzyszkami zabrnąłem do miejsca, którego do tej pory nie znałem. Miejsce to nazywa się Produkcja Artystyczna i znajduje się na ulicy Hożej. Spacer przez Warszawę w aktualnej aurze można opisać wieloma słowami, ale żadne z nich nie będzie brzmiało “uroczy” czy “sympatyczny”. Wulgaryzmy sobie daruję, powiem tylko, że szary deszczośnieg i brodzenie w zamarzających kałużach nie nastraja pozytywnie. W końcu docieramy na miejsce. I już wiemy, że trudy tej podróży zostaną nam osłodzone. Menu na Mc Brunch to wata cukrowa, musujące wino i pyszne mini-sorbety. Idealny zestaw na takie szaro-bure dni. A do tego, niczym deser po deserze nowa kolekcja Małgorzaty Czudak.
Pokaz odbył się w modnej ostatnio konwencji “inaczej niż zwykle”. Zamiast wybiegu było wnętrze studia zdjęciowego. A zamiast pokazu odbyła się (co nie będzie zaskoczeniem) sesja zdjęciowa. Miałem sporo szczęścia, bo zająłem sobie miejsce tuż obok projektantki, która na potrzeby tego dnia wcieliła się w rolę stylistki. Tuż przed wejściem modelki i modele poddawali się ostatnim poprawkom Małgorzaty Czudak i zaczynali pozować. A my robiliśmy zdjęcia. Projektant został stylistą, a widz – fotografem. Spodobał mi się ten pomysł. I tak, wiem, kilka razy pisałem, że nie przepadam za “udziwnieniami”. Jednak w tym przypadku całość okazała się niezwykle trafiona, również dzięki temu, że muzyka, o którą zadbał Pleq idealnie dopełniła klimat klimat tej udawanej sesji zdjęciowej.
Sama kolekcja Greysh (wiosna/lato 2012) to intrygujące, ale i smakowite danie. Kolorystyka ubrań ogranicza się do różnych odcieni szarości, czystej bieli, połyskliwej czerni i brązów. Fasony są bardzo proste i geometryczne, niektóre mocno zaburzające sylwetkę. Dominują różne reinterpretacje tradycyjnych koszul, trenczów, małej czarnej w białym wydaniu i t-shirtów. Choć jest to pierwsze skojarzenie, to nie nazwę tej kolekcji minimalistyczną, bo samo słowo jest dość wyświechtane. Detale, które widać dopiero po chwili (podwójne rękawy, podwójne poły, małe przeszycia, wywinięte szwy, aplikacje z suwaków na ramionach i rozmaite rozcięcia) sprawiają, że wcale tak minimalistycznie nie jest. Kolekcja została odszyta z dobrej jakości dzianin, szeleszczących poliestrów (które podszyto dzianiną) i materiału podobnego do pianki z ciekawą, wytłoczoną fakturą. Uzupełnieniem stały się naturalne skóry (zamszowe rękawy jednej z kurtek i licowa skóra wykorzystana do toreb). Całość dopełniają akcesoria. I tu muszę dodać, że są to fantastyczne akcesoria. Świetne torby, buty i czapki bejsbolówki, które dodały kontrastu do stylizacji, a co za tym idzie sprawiły, że kolekcja stała się bardziej zaskakująca i mniej oczywista. Bardzo żałuję, że projektantka nie rozwinęła tematu szarego, ażurowego swetra, który pojawił się w czasie pokazu. Chociaż był to jeden z prostszych elementów kolekcji wydaje mi się, że fantazja i pomysłowość Małgorzaty Czudak, mogłaby ciekawie poprowadzić dalszą rekonstrukcję tego elementu ubioru. Hit z pokazu? Połączenie sztormiaka z trenczem, wykonane z cieniutkiego, błyszczącego poliestru wygląda obłędnie. Większych wpadek nie zanotowałem. Właściwie żadnych. Czy są wobec tego minusy? Wydaje mi się, że czegoś w tej kolekcji zabrakło. Po pokazie miałem wrażenie, że ktoś dał mi puzzle, ale złośliwie schował kilka fragmentów tej układanki. Niby całość została ułożona i widać co jest na obrazku, ale brak tych kilku kawałków nie daje o sobie zapomnieć. Biorę jednak pod uwagę, że Małgorzata Czudak celowo “ukryła” te kilka puzzli, zostawiając swoim klientom odrobinę wolności. Te brakujące fragmenty każdy będzie musiał uzupełnić sam dopełniając stylizacje dodatkiem, kolorem, fakturą. Jeżeli jeszcze mogę chwilę pozrzędzić, to tradycyjnie wspomnę o modelkach. Dziewczyny były ewidentnie zestresowane – odgrywanie scenek przed “fotografami” było dla nich krępujące, co skutkowało garbieniem się i lekkim zdezorientowaniem. Panowie zachowywali się naturalnie i o wiele lepiej poradzili sobie z wejściem w rolę. Ale jak by nie patrzeć – są uprzywilejowani, bo mniej się od nich wymaga.
Kameralność dzisiejszego MC Brunch’u była urzekająca. Niedługo zacznie się kolejny sezon pokazów i już teraz wiem, że przepychając się w tłumach gości, nierzadko walcząc o dobre miejsce, potykając się o dziesiątki fotografów i (nie)cierpliwie znosząc opóźnienia, zatęsknię do tego środowego, pochmurnego dnia osłodzonego watą cukrową. I chociaż hasło “Less is More” jest jeszcze bardziej sfatygowane niż słowo “minimalizm”, to muszę przyznać, że mało kto opanował tę zasadę tak dobrze jak Małgorzata Czudak. A za to należą się jej ogromne brawa.
PS. Oczywiście nie zjedliśmy ryby w budzie pod plastikową palmą. Nie wytrzymałem spojrzenia pracującej tam kobiety, dlatego z podkulonym ogonem musieliśmy szukać innego miejsca. Ale i tak trafiliśmy dobrze. Ryba w budce “Złota Rybka” była pyszna i idealnie tłusta. Jak to mówią – nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. A inne historie z Łeby, na przykład o tym, jak manager zespołu Kosheen chciał mnie pobić i gonił mnie po hotelu zachowam na następne okazje.
PS2. Galeria poniżej to miks zdjęć moich i Insidera.
PS3. Jak zawsze, niezmiennie i szczerze dziękuje Marcie Mitek za korektę, komentarze i sugestie. Love ya!
Tobiasz Kujawa