Czas na trzeci (i ostatni) odcinek mojej małej, pokazowej telenoweli. Pisałem już o Paprockim&Brzozowskim (wydarzenie Maxi), którzy przenieśli nas w świat wielkich nazwisk, dużych wydarzeń i mody na dobrym poziomie. Pokaz Plicha (wydarzenie Midi), który rozczarował lekkim zaściankiem, niedopracowaniem i kolekcją pozostawiającą same wątpliwości. Dziś opowiem o trzecim pokazie – Ani Kuczyńskiej, która stała się pewnego rodzaju katalizatorem tej trzyodcinkowej dramy. Czemu najmniejszy pokaz (Wydarzenie Mini) zrobił na mnie największe wrażenie? A to się zaraz okaże.
Był czas, kiedy pokazy mody wyglądały diametralnie inaczej niż teraz. Od momentu kiedy zaczęła się rodzić współczesna moda, czyli początków XX wieku, nastąpiło bardzo wiele istotnych zmian, zarówno w kwestii myślenia czym właściwie jest (albo powinna być) kolekcja, tego jak powinna być realizowana aż po jej prezentację. Pokazy odbywały się kiedyś w zamkniętych przestrzeniach i przy niewielkiej publiczności – amerykanie zaczęli od małych prezentacji w swoich luksusowych domach towarowych. Pomysł ten był pewnego rodzaju reinterpretacją prywatnych pokazów wielkich europejskich krawców. Nie tylko forma prezentacji została skopiowana. Amerykanie mieli o wiele większą obsesję na punkcie europejskiej mody. Pojęcie własność intelektualnej dopiero raczkowało więc codziennością było dosłowne kopiowanie fasonów od projektantów pokroju Elsy Schiaparelli. Amerykańskie domy towarowe wysyłały swoich szpiegów, którzy kupowali poszczególne kreacje w Paryżu i przewozili je za ocean. Zdolne krawcowe rozkładały na części pierwsze ubrania i tworzyły wykroje, które pozwalały kopiować kreacje na prawie masową skalę. Ta sytuacja stała się jednym z powodów ekspansji europejskich projektantów na kontynent amerykański. Dobrym przykładem będzie pewna anegdota z jednej z wielu wizyt Sary Bernhardt w USA. Sara, narodowy skarb Francji, największa aktorka przełomu wieków (i wszech czasów również) była, używając współczesnego określenia, wielką fashionistką. Jej ekwipaż w czasie każdej podróży zawierał nie tylko ogromne ilości niesamowitych kostiumów scenicznych, ale i setki najmodniejszych kreacji, akcesoriów i biżuterii od najlepszych francuskich kreatorów mody. W trakcie jednej z podróży do Stanów, bagaż Sary został zatrzymany na kontroli celnej. Kiedy asystent Sary dotarł do biura, zastał dość zatrważający widok – kilkanaście amerykańskich krawcowych buszowało w garderobie aktorki, robiąc szkice, zdejmując miary, oglądając kreacje “od podszewki” i z każdej możliwej strony. Oczywiście tylko po to, żeby jak najwierniej odtworzyć modne, paryskie fasony. Trzeba pamiętać, że moda w tamtych czasach była nierozerwalnie związana z krawiectwem. Cięcia materiałów, szwy i strona techniczna były na nieporównanie większym poziomie niż teraz. Był to też czas, kiedy współczesne krawiectwo ciągle ewoluowało. Niektóre suknie miały tak skomplikowaną i unikalną konstrukcję, że rozprucie ich, bez psucia poszczególnych elementów było niemal niemożliwe. Jaka to kusząca wizja – żyć w czasach, kiedy europejska moda tworzyła prawdziwe, unikalne trendy na światowym poziomie, a stolica mody była tak naprawdę jedna. I był nią Paryż. Rozpisałem się i coraz bardziej odbiegam od tematu Ani Kuczyńskiej. Jeśli was interesuje kwestia ewolucji pokazów to na pewno poświęcę jej kiedyś obszerniejszy wpis. Cały ten wstęp miał na celu uzmysłowić wam, że wielkie modowe “show” z setkami (lub tysiącami) gości to wymysł stosunkowo niedawny (mniej więcej z przełomu lat ’60 i ’70). Dawniej pokazy stanowiły rozrywkę niezwykle elitarną, okraszoną tematem przewodnim, sporą teatralnością, rozbudowaną scenografią i nierzadko konferansjerką na wysokim poziomie, opisującą dokładnie każdy look. Jednak co te historyczne wspominki mają wspólnego z Anią Kuczyńską? Mają. I to dużo.
Pokaz Ani Kuczyńskiej zapowiadał się ciekawie od samego początku. Pierwszą informacją, którą przekazała mi przemiła Karolina Felicja (która zajmowała się akredytacjami) był fakt, że będzie to bardzo małe i kameralne wydarzenie. Ilość zaproszeń została ograniczona do minimum. Pomyślałem sobie – super, w końcu coś innego! Ania Kuczyńska jest znana z niebanalnych pokazów. Poprzedni sezon oglądaliśmy na ulicy Mokotowskiej w Warszawie, dokładnie przed butikiem projektantki. Nie był to najlepszy pomysł. A może inaczej – założenie samo w sobie było dobre, jednak realizacja sprawiła, że dokładne obejrzenie kolekcji stało się wręcz niemożliwe. Tym razem pokaz odbył się w małym klubie “Syreni Śpiew”. Dwa rzędy krzeseł, kilkadziesiąt zaproszonych osób, przemiła atmosfera. Prezentacja zaczęła się niezwykle punktualnie, również dlatego, że planowana była transmisja life w internecie. Nie wiem jak wypadła i czy obraz był płynny, ale sam pomysł zasługuje na pochwałę.
Stromboli to jedna z wysp archipelagu Eolskiego na morzu Tyrreńskim, niedaleko Sycylii. Właśnie to miejsce stało się inspiracją do propozycji Ani Kuczyńskiej na sezon AW 2012/2013. Wyspa i czynny wulkan (podobno wybuchający regularnie co 10-12 minut!) stanowią intrygujący punkt wyjścia do stworzenia kolekcji. Ania Kuczyńska przetłumaczyła skalistą strukturę powierzchni, zaschniętą lawę i skromną kolorystykę krajobrazu na język mody. W efekcie powstała (jak zawsze) minimalistyczna kolekcja o bardzo ograniczonej kolorystyce. Dużo ostatnio piszę o minimalizmie. Słowo to, tak często powtarzane, zostało całkowicie wyprane ze swojego znaczenia. Powoli zaczynam się zastanawiać nad określeniem, które mogłoby je zastąpić. Pomysł, żeby wiecznie usprawiedliwiać ubogość pomysłów, nieciekawe formy i nudną kolorystykę słowem “minimalizm” uważam za fatalny i smutny. Minimalizm w modzie to coś więcej niż prostota formy. Taki styl wymaga pewnego zaangażowania intelektualnego. Ubranie staje się rodzajem deklaracji, zabraniem głosu w dyskusji, w której nie używa się słów, ale materiałów, konstrukcji i dodatków krawieckich. Ania Kuczyńska, jak mało kto w Polsce, potrafi swoimi kolekcjami wypowiadać się mocno i stanowczo, choć bez “unoszenia głosu”. Jej minimalizm to prawdziwy minimalizm – prosty i wyciszony a zarazem soczysty. Pozornie ubogi i surowy ale tak na prawdę sensualny i pełen zamkniętej energii. Nie inaczej jest w przypadku kolekcji Stromboli. Jej kolorystyka została ujęta w trzech barwach – czerni, szarości i granacie. Fasony to luźna wariacja na temat mody z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ale bez taniej dosłowności. O jakości pomysłów świadczą przede wszystkim wykończenia – aplikacje o fakturze wężowej skóry, małe wstawki w zaszewkach spodni cygaretek, piękne oksydowane guziki i asymetryczne kieszenie cieszą oko i sprawiają, że ubrania chce się odkrywać na wielu różnych poziomach. Sylwetki są luźno wytaliowane, a sama talia lekko podniesiona lub usunięta. Cześć fasonów miała dla mnie lekko militarny wydźwięk – niektóre przypominały bardzo luźne wariacje na temat wojskowego uniformu, jednak w wydaniu niezwykle kobiecym i schlebiającym urodzie. Pojawiły się też rękawy przypominające element kimona i bardzo ładne mankiety z marszczeniami materiału. Kolekcja jest mocno zimowa, chociaż znalazły się w niej również szorty a sukienko-płaszcze kończą się w połowie uda. Materiały są (jak zawsze) świetnej jakości – bawełny i bawełniane dżerseje zostały urozmaicone fakturą, nawiązującą do wapiennych skał. Stylizacja pokazu była nienaganna – fryzury, makijaż, buty Bally i biżuteria Yes stanowiły zamkniętą, konsekwentną i estetyczną jedność. Czerwone usta były nawiązaniem do muz kolekcji – Ingrid Bergman i Izabelli Rossellini. Stały się wyrazem nostalgii i tęsknoty za dawną elegancją (która nie była zarezerwowana tylko dla mody wieczorowej, ale istniała też na co dzień), przywiązaniem do kunsztu i lekko zapomnianego wdzięku. Choreografia była prosta a muzyka stanowiła klimatyczne, efektowne i mało inwazyjne tło. Po pokazie Ania Kuczyńska skromnie (a może minimalistycznie?) przyjmowała gratulacje. Przyjemnie było pogratulować projektantce tak udanego przedsięwzięcia.
Nie będę ukrywać, że możliwość pisania o tej kolekcji i pokazie jest dla mnie niezwykle miłym doznaniem. Nadal jestem urzeczony klimatem tej małej prezentacji. Podejrzewam, że taki właśnie nastrój panował kilkadziesiąt lat temu. Na kameralnych wydarzeniach, stworzonych z myślą o najlepszych klientkach i prasie (które najczęściej szły w parze). Kolejny raz sprawdza się oklepane powiedzenie, że mniej znaczy więcej. Mała ilość sylwetek powoduje co prawda pewien niedosyt, ale z drugiej strony nie pozostawia we mnie popularnego ostatnio wrażenia „ataku klonów”. Konwencja “Mini” pozwoliła zachować 100% kontroli nad pokazem. A wisienką na torcie była dla mnie koperta, w której znalazły się cała lista współpracowników (fantastyczny pomysł), opis kolekcji, piękne zdjęcie Karola Grygoruka na pamiątkę i podziękowania za przybycie.
Jedyne co mi pozostaje, to podziękować Ani Kuczyńskiej za zaproszenie! Było pięknie!
Stromboli – Ania Kuczyńska – jesień/zima 2012/2013
Stylizacja: Andrzej Sobolewski
Włosy: Rafał Żurek
Makijaż: Tomek Kocewiak (MAC, szminka – Russian Red)
Muzyka: Activator
Produkcja: Ania Żurawska
PS. Pamiętacie fantastyczne torby oversize Ani Kuczyńskiej? W przyszłym sezonie zastąpią je plecaki. I to JAKIE plecaki!
Tobiasz Kujawa
tobiasz.kujawa@fashionmagazine.pl
Zdjęcia: Jakub Pleśniarski
cudo!
PolubieniePolubienie
Trudno się nie zgodzić! 😀
PolubieniePolubienie