Pożegnanie z sezonem, lokalne paradoksy i system krzesełkowy czyli luźne refleksje z ostatniego modowego półrocza.

Czerwona wykładzina została bezwzględnie zrolowana, zapakowana w folię i odesłana do magazynów na przymusowy, nieodpłatny urlop. Teraz będzie tam spokojnie czekać aż skończą się wakacje, a warszawskie życie towarzyskie, które w tym czasie umiera śmiercią naturalną, na nowo rozkwitnie jesienią. Joanna Klimas, symbolicznie i w bardzo dobrym stylu, zamknęła sezon pokazów jesienno-zimowych. Z małym wyjątkiem Roberta Kupisza, który, jak wszyscy pamiętamy, przedstawił kolekcję na lato 2013 – każde wspomnienie tego przekornego pomysłu nadal wprowadza mnie w lekko komediowy nastrój. Sezon się skończył, i całe szczęście. Materiał powoli się zmęczył i wszyscy potrzebują odrobiny oddechu. Dla mnie ta przerwa jest niezwykle cenna – w końcu mam czas, żeby się zdystansować i przewietrzyć głowę. Być może, czysto hipotetycznie, jest to dobry moment na jakieś podsumowanie. Komplet refleksji? Garść luźnych wrażeń.

Jakiś czas temu Kuba Wojewódzki słusznie zauważył w swojej rubryce „Mea Pulpa” w Polityce, że życie towarzyskie całkowicie przeniosło się na pokazy mody i wydarzenia „okołomodowe”. Celebryci stali się najbardziej pożądanym towarem. Produktem często pozbawionym osobowości, charakteru czy charyzmy, ale za to ciągnącym za sobą sznur fotoreporterów, a co za tym idzie – publikacji. Ten „towar” pielgrzymujący w kółko od tabloidów do kolorowych magazynów, wypłakując wszystkie swoje porażki, impotencję intelektualną i rozedrganie emocjonalne stał się ważniejszy od samej mody. Co najgorsze, w ostatecznym rozrachunku wyrządza jej wielką krzywdę. Miejsca, w których można faktycznie dowiedzieć się czegoś o kolekcjach i pokazach, znaleźć sensowną krytykę albo racjonalne komplementy można policzyć na palcach dwóch dłoni bardzo pechowego operatora frezarki. Portale, magazyny, blogi zamiast wykształcać w czytelnikach wrażliwość, powiększać ich wiedzę i wzbudzać zainteresowanie polską modą jako szerszym i bardziej złożonym tematem, idą po najmniejszej linii oporu. Jaki jest tego efekt? Przeciętny Polak wie o Polskiej Modzie tyle, że jakaś-celebrytka założyła sukienkę od jakiegoś-projektanta. I to niestety nie koniec. Skutkuje to przekonaniem, że autorska moda nie jest opcją, możliwością dla większości z nas, ale fanaberią przebojowych pogodynek, piosenkarek udających zagraniczne, awangardowe gwiazdy i aktorek, które w ciągu roku mogą zyskać status „ikony”, bo wynajęły dobrego stylistę i wyłudziły kilkanaście sukienek w charakterze barteru – ty mi dasz kieckę, a ja ci zrobię piar, bo aktualnie jestem na hajpie. Oczywiście, w czystej teorii, nie ma w tym absolutnie nic złego. Na zachodzie jest to normalny, uznany i skuteczny system naczyń połączonych. Wymiana świadczeń jest jak wymiana energii. Ja wkładam wysiłek w kolekcję, ty coś ubierzesz i zrobią ci zdjęcie, razem utoniemy w deszczu pieniędzy. Jednak u nas, w naszym lekko poplątanym kraju, coś co początkowo miało być tylko metodą, stało się celem samym w sobie. Projektanci w tych warunkach powoli, lecz skutecznie, tracą kontakt z rzeczywistością, a ubieranie gwiazd to dopiero przystanek w drodze do stania się pełnokrwistym celebrytą. W takim przypadku cel uświęca środki i dochodzi do patologii pokroju Dawida Wolińskiego, który zamiast skupić się na projektowaniu wolał kompromitować się w telewizji. Jego wybór. W ostatecznym rozrachunku ryzyko nie było aż tak wielkie, jak mogło się wydawać. Początkowe oburzenie stopniało jak śnieg na wiosnę, zmieniło się w błotnistą kałużę, a na koniec wyschło. Rozwiał je wiatr kolejnych skandali i skandalików, bohaterów tygodniowych historii, którzy zmieniają się jak wzory w kalejdoskopie kupionym na odpuście. Oczywiście, każdy paradoks musi zatoczyć koło. Skoro projektant chce zostać celebrytą, to czemu celebryta miałby nie zostać projektantem – casus między innymi Marty Grycan. W końcu projektowanie ubrań jest najprostszą rzeczą pod słońcem. Proces przebiegający przez wiele etapów, takich jak szukanie inspiracji, tworzenie moodboardów, rozrysowanie sylwetek, drapowanie materiałów na manekinach, odszywanie prototypów, dobieranie tkanin, przymiarek, aż po stworzenie gotowej kolekcji można przecież skrócić do schematu – biorę krawcową i pokazuję jej zdjęcia z zagranicznych wybiegów. Kochaniutka, taki rękawek, dekolcik jak tutaj, spódniczka w tym fasonie mniej więcej a tu i tam pani cekinki poprzyszywa. Rozkosznie banalne! Aż grzech nie spróbować. Pół biedy, jeśli ktoś chce projektować dla siebie. Gorzej, jeśli ktoś ma ambicję ubierania innych, nie mając ku temu żadnych predyspozycji. Kiedy czytam o takich pomysłach uświadamiam sobie, jak bardzo można się uodpornić i znieczulić na pewne zjawiska. Dawniej reagowałem agresją słowną, która teraz przeszła solidną transformację. Zmieniła się w koktajl złożony z trzech składników odmierzonych w równych proporcjach: zażenowania, zwątpienia i smutku.

Ciągle się zastanawiam, kto w Polsce nadaje ton w modzie. Czy mamy prawdziwych, lokalnych trendsetterów? Która gwiazda ma taką siłę przebicia, że po założeniu konkretnej rzeczy spowoduje lawinowy szturm swoich wielbicieli na sklep/markę/projektanta? I co najlepsze – czy na pewno ich potrzebujemy, mając niewyczerpalne źródło zagranicznych gwiazd do naśladowania? Każde pytanie rodzi kolejne. Jakie są nasze oczekiwania względem mody? Kto decyduje o tym co jest „in” a co „out”?  Nieustannie zadziwia mnie sposób w jaki  analizuje się u nas stylizacje. I nie chodzi mi tu o żuczki-szaraczki z gatunku „zwykły użytkownik internetu”, który wypluje całą litanię skarg i zażaleń wymieszanych z obelgami pod zdjęciem, które zamieści Pudelek. Piszę o osobach, które nie odróżniając dzianiny od tkaniny nadal uważają, że mają prawo wyrokować kto wygląda dobrze, a kto źle. Być może zabrzmi to dziwnie, ale niedoścignionym wzorem tego rodzaju krytyki jest dla mnie duet Anny Puśleckiej i Tomasza Jacykowa, którzy swego czasu prowadzili w „Fashion Magazine” rubrykę „Błędy i Wypaczenia”. Czytając ją, nie podejrzewałem, że sam będę kiedyś pracować w tym magazynie. Nikt nie potrafił tak jak oni, w krótkiej i zwięzłej formie, sprowadzić stylizacji do poziomu modowego błota. Złośliwie, inteligentnie i mocno.

O dziwo, jest jedno wydarzenie w Polsce, które nie stało się lepem na gwiazdy. Jest to łódzki Fashion Week. To kolejny polski paradoks (ciężko je wszystkie zliczyć), bo na całym świecie ta impreza ściąga multum najróżniejszej maści i rangi celebrytów. Czemu u nas jest inaczej? Moja teoria jest zbudowana na słowie „lenistwo”. Łódź i Warszawę dzieli przecież kosmiczna odległość. Taka podróż wiąże się ze sporymi manewrami – trzeba przygotować sety ze stylistą (co najmniej dwa na każdy dzień), spakować walizkę i przejechać ten piorunujący kawał drogi. Kto by miał na to czas? To właśnie Fashion Week weryfikuje intencje naszych gwiazd. Okazuje się, że ich zainteresowanie modą sięga równie daleko co taksometr z Mokotowa do Soho Factory na Pradze. Można narzekać na wiele aspektów polskiego Fashion Week’u, ale nikt mi nie wmówi, że nie jest potrzebny. Impreza z sezonu na sezon ma coraz lepszą i sprawniejszą organizację. A poza konkursami i kilkoma wydarzeniami regionalnymi, stała się najlepszą okazją dla młodych projektantów na zorganizowanie profesjonalnego, porządnego pokazu. Z jakiegoś powodu wielkich gwiazd nikt tam nie uświadczy. Promowanie debiutantów i twórców wykraczających poza schemat wzięły na siebie początkujące piosenkarki i aktorki, dźwigające przez to dość ryzykowny krzyż – nigdy nie wiadomo, kiedy zostaną ostrzelane przez enty plotkarski portal jako modowe dziwadła.

I w ten sposób zatoczyliśmy pełen krąg wracając do tego co napisał Kuba Wojewódzki. Pokazy stały się najważniejszymi spędami towarzyskimi. Popularność danej kolekcji możemy teraz liczyć w systemie krzesełkowym. Im więcej krzesełek w pierwszym rzędzie zostało obsadzone przez gwiazdy w pełnej iluminacji fleszy, tym lepsza kolekcja. Moje zdegustowanie miesza się z odrobiną podziwu. Podejrzewam, że niejedna z nich wolałaby zostać w domu z butelką wina, książką lub filmem, żeby dać odpocząć swoim umęczonym haluksom i twarzy sfatygowanej zbyt dużą ilością makijażu. Zwycięża jednak silny przymus „bywania”. A potem stojąc przez kilkadziesiąt minut na pokazie ZUO Corp. zrzędzą, że nie ma gdzie usiąść. Oczywiście zrzędzą po cichu, bo wiedzą, że niedługo będą się ustawiać w kolejkach po pełne fantazji kreacje Bartka Michalca, które w niczym nie przypominają większości nudnych, standardowych polskich kolekcji. W kontrze do trendu na pokazy zapchane maksymalną ilością gości, stanęła Ania Kuczyńska. Pokaz kolekcji Stromboli również zaliczam do jednych z najlepszych w tym sezonie – zarówno pod względem oprawy jak i samej kolekcji.

Rozwińmy jeszcze temat krytyki mody w naszym kraju. Przyjęty schemat oceniania polskich kolekcji wygląda tak – „chwalimy albo milczymy”, żeby się nie narazić. Szczególnie w przypadku projektantów z większym stażem, bo wtedy istnieje ryzyko zostania towarzyskim pariasem. Dziwnym trafem na całym świecie moda jest dyskusją między projektantem a krytykiem, a nie monologiem tego pierwszego. To właśnie dlatego kreatorzy mody zapraszają dziennikarzy na konsultacje przed premierą kolekcji. Doskonale rozumieją, że taka osoba ma dystans do projektów, świeże spojrzenie, a do tego obeznanie w temacie, bo profesjonalizm nakazuje być na bieżąco z większością kolekcji, trendów i historią mody. U nas każdy projektant jest panem swojego podwórka. Sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Krytyk mody napisał niekorzystną recenzję? „Nie zna się, a na dodatek jest złośliwy i czerpie satysfakcję z pisania negatywnych recenzji”. Otóż nie czerpie, bo nie jest sadystą. Skąd w ogóle takie podejrzenie? Nikt nie oczekuje peanów na cześć tekstu o pokazie i kolekcji. Jednak docenienie faktu, że komuś się chciało go obejrzeć i zanalizować w trochę szerszym kontekście niż „buu – brzydkie, wehe – ładne”, nie kosztuje zbyt wiele wysiłku. Nie wspominając o bardzo krępujących sytuacjach, kiedy znajomi projektantów, w szczerym porywie „bronienia słusznej sprawy” kompromitują się wysyłając idiotyczne komentarze. Spokojnie, dobra kolekcja obroni się sama i nic tego nie zmieni. Na konsultowaniu projektów z pewnością skorzystaliby młodzi projektanci. Wiedzieliby wtedy, że zawiązanie szmatki dookoła torsu i puszczenie takiego kuriozum na wybieg w trakcie prezentacji jesienno-zimowych kolekcji jest ogromnym nieporozumieniem. Po recenzjach łódzkich pokazów dostałem wiele wiadomości. Zarówno podziękowania za miłe słowa, jak i pytania o przyczynę krytyki. Być może jest to sygnał, że pewne sprawy zmieniają się na lepsze.

Zrobiło się bardzo poważnie, a obraz, który powoli wyłania się z powyższych akapitów nie wygląda zbyt korzystnie. Całe szczęście nie jest aż tak źle. Fantastyczną sprawą jest fakt, że powstaje w Polsce tak wiele marek lifestylowych. Projekty, które nie rządzą się sezonami, pokazami czy dorabianiem niepotrzebnej ideologii. Młodzi ludzie, pełni twórczej energii, tworzą często genialne ubrania w bardzo przystępnych cenach i limitowanych seriach. To właśnie te niewielkie marki przybliżają nas do Zachodu, a ta „mała moda” ma (paradoksalnie) największe szanse na powodzenie za granicą. Idealnym przykładem są dziewczyny z Local Heroes. Areta i Karolina podkreślają, że nie są projektantkami. To prawda i nieprawda w jednym. Ciężko nazwać ich ubrania i gadżety „projektami”, ale trzeba przyznać, że po mistrzowsku zaprojektowały i wypromowały swój brand. Czy to nie ironia, że za granicą największą furorę zrobił prosty t-shirt z mottem „Doing Real Stuff Sucks”, kiedy polscy projektanci przez duże „P”, z tak wielkimi ambicjami nadal pozostają na zachodzie anonimowi? Oczywiście są wyjątki, które potwierdzają regułę. Na przykład Eva Minge, której suknię z kolekcji SS 2012 założyła Cheryl Cole (nie był to zresztą pierwszy raz). Jeżeli jednak ktoś nie widzi różnicy między polską pogodynką a międzynarodową gwiazdą, to szczerze i z głębi serca współczuję. Przyznam, że pokładam wielkie nadzieje w markach lifestyleowych i mocno im kibicuję. To idealna metoda, żeby powoli i skutecznie przekonywać ludzi do zakupu autorskich projektów, które stanowią alternatywę dla sieciowych sklepów. Najpierw  t-shirt z ciekawym wzorem, potem jakaś bluzka, a za kilka lat – kto wie, może i płaszcz od projektanta? W ten sposób powoli powstaje grupa potencjalnych odbiorców dla polskich profesjonalnych i bardziej ekskluzywnych marek. O ile któraś z nich ma jeszcze ambicję, żeby ubierać „zwykłych” ludzi.

Korzystając z tego podsumowania napiszę jeszcze o kilku pozytywnych faktach. Jednym z nich była fantastyczna informacja – Ola Kawałko dostała się do Antwerpskiej uczelni Royal Academy of Fine Arts. Olę poznałem przy okazji Oskarów Fashion, w których zdobyła główną nagrodę. Jakiś czas temu miałem również przyjemność uczestniczyć w pracach komisji egzaminacyjnej MSKPU, gdzie Ola broniła swój rewelacyjny dyplom. Kawałko to wielki talent – bardzo się cieszę, że dalsze szlify będzie zdobywać tak renomowanej szkole, gdzie uczyli się między innymi Dries Van Noten, Ann Demeulemeester czy Walter Van Beirendonck. Dyplomy MSKPU były w tym roku szczególnie udane – Karol Kurpiewski pokazał, że polski folklor to skarbnica inspiracji. Jego kolekcja, ryzykownie zbudowana na fasonach i wzorach z mody regionalnej została skonfrontowana ze współczesnymi, sportowymi wpływami. Pomysł obronił się bez problemu, a Karol udowodnił, że polski ubiór ludowy jest równie intrygujący, co japońskie kimona. Z tegorocznych dyplomantów na pewno będę również obserwować Magdę Pyrżak, która idzie w kierunku dramatycznej, kostiumowej i mocno konceptualnej mody.

Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem był pokaz Joanny Startek, w strefie OFF na łódzkim Fashion Weeku – kolekcja, podejście do męskich fasonów, konsekwencja i świadomość projektowania zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie. Z niecierpliwością czekam na kolejny sezon – coś mi mówi, że Pani Startek na dobre zadomowi się w naszej świadomości. Oczywiście pisząc o pozytywach, nie sposób zapomnieć o pokazie ZUO Corp. Piękne, udramatyzowane przedstawienie wprowadziło nową jakość i udowodniło, że niebanalna moda zasługuje na równie niebanalną oprawę.

Skoro pisałem o istnieniu polskich marek za granicą, warto z tej okazji wspomnieć o projekcie SHOWROOM – SHWRM.pl. Ta platforma internetowa, zrzeszająca niezależną polską modą wspaniale rokuje na przyszłość. Kilka tygodni temu została uruchomiona jej anglojęzyczna wersja. To pierwsza tego typu inicjatywa zakrojona na tak szeroką skalę dlatego mocno trzymam za nią kciuki.

Na koniec wspomnę jeszcze o bardzo udanej współpracy na linii Anna Orska – młodzi artyści. Rewelacyjnie rozwijająca się marka biżuteryjna (jedna z moich ulubionych) zaprosiła Anastazję Borowską, Sonię Hensler, Ankę Kuprian, Roberta Kutę, Mateusza Sudę i Pawła Zawiślaka (aka Kropki Kreski) i wspólnie z nimi stworzyła serię efektownych, limitowanych naszyjników, bransolet i kolczyków.

Parafrazując w lekko bluźnierczy sposób formułkę spowiedzi, więcej plusów nie pamiętam. A przynajmniej nie takich, które na dłużej zapadałyby mi w pamięć albo zrobiły większe wrażenie. Jedno jest pewne – moda stała się modna jak nigdy dotąd. Dzieje się coraz więcej: wydarzenia, targi, prezentacje, yardsale’e, pokazy, gale, nagrody, regionalne imprezy, wystawy, nowe marki, coraz więcej projektantów, magazynów. Pozostaje tylko bardzo proste pytanie – czy jest na to wszystko miejsce w naszym średniej wielkości kraju z niewielkim rynkiem i jeszcze mniejszym zapotrzebowaniem na autorską modę? Może w końcu lepiej się skupić się na jakości niż ilości? Istnieje szansa, że niedługo trzeba będzie szykować tratwy ratunkowe, bo jesteśmy zagrożeni utonięciem we wzburzonym morzu polskiej mody, które groźnie szumi, ma coraz większą objętość, ale niestety – ciągle brakuje mu treści.

 Tobiasz Kujawa

tobiasz.kujawa@fashionmagazine.pl

PS. Ostatnie pół roku to również totalne roszady personalne w działach mody. Również w Fashion Magazine. Pod koniec czerwca pożegnaliśmy Marcina Świderka, który przeszedł do magazynu Glamour.  Równocześnie przywitaliśmy Michała Zaczyńskiego – znanego publicystę i krytyka mody, który został wicenaczelnym.

PS2. Korekta Miss Marta Mitek.

10 Comments

  1. Fashion Split Personality pisze:

    Świetne podsumowanie ! Najważniejsze wydarzenia zebrane i opisane z charakterystycznym dla autora elastycznym piórem.

    Polubienie

  2. Zofia pisze:

    Bardzo dobry tekst a uwagi i spostrzezenia – trafne. Dziękuję. Na marginesie : Rubryka Wojewodzkiego w „Polityce” nazywa się Mea Pulpa. Pozdrawiam

    Polubienie

    1. Tobiasz K. pisze:

      Dziękuję za miłe słowa. Autokorekta zwyciężyła zarówno mnie jak i korektorkę. Już naprawiam błąd.

      Polubienie

  3. Jacek S. Kłak pisze:

    Celnie w dziesiątkę.
    Pozdrawiam

    Polubienie

    1. Tobiasz K. pisze:

      Panie Jacku – jak miło. Dziękuję za komentarz!

      Pozdrawiam serdecznie.

      Polubienie

  4. Dahlia pisze:

    miło się czyta 🙂

    Polubienie

    1. Tobiasz K. pisze:

      Równie miło się czyta takie komentarze. Dziękuję!

      Polubienie

  5. Robert pisze:

    „Okazuje się, że ich zainteresowanie modą sięga równie daleko co taksometr z Mokotowa do Soho Factory na Pradze” Boskie i totalnie prawdziwe 😀

    Polubienie

    1. Tobiasz K. pisze:

      I trochę smutne jednocześnie. No ale cóż. Szołbiz 🙂

      Polubienie

Dodaj komentarz

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s