Ilustracja – Spektakularnie kreatywna Paulina Mitek.
Otworzyłem ostatnio swoją szafę. Hmm… Chwila zastanowienia. To chyba nawet nie jest szafa! Bo czy wypada tak nazywać przestrzeń ukrytą za banalnymi, przesuwanymi lustrami? Jedno jest pewne. Nie jest to na pewno elegancka, wolno-stojąca i klasyczna szafa z drewna. Taki mebel, w magicznej wersji de lux mają moi rodzice. Jest to wielki, stuletni, drewniany byt, który dumnie stoi w ich sypialni. Ma trzy segmenty i waży nieskończoną ilość kilogramów. Pięknie błyszczy politurą, skrywa w sobie fantastyczną ilość szuflad i szufladek wyłożonych pachnącym papierem, wieszaków na krawaty i półek na kapelusze. Marzenie z drewna, które zamiast tylnej ściany na pewno ma przejście do Narni. Moja szafa, a raczej ta bliżej niezidentyfikowana przestrzeń do przechowywania ubrań, nie ma w sobie nic z romantycznej garderoby. Przezornie i wygodnie mości się w przedpokoju. Żegna mnie codziennie rano, kiedy wychodzę z mieszkania. Wita mnie, kiedy do niego wracam. Każdego dnia przeżywamy konfrontację, której po prostu nie sposób uniknąć. Nasza relacja nie ma w sobie nic z pragmatyczności. Jest to związek czysto emocjonalny. Więcej! Można powiedzieć, że jest to uczucie bardzo sentymentalne. Dlaczego? Bo moja szafa to swoiste archiwum. Nie przywiązuję się do rzeczy. Nie zbieram figurek, bibelotów, szkatułek, obrazków i świeczników. Nie znajdziecie u mnie zasuszonych kwiatów i kompletu starych biletów do kina, powtykanych w ckliwe pamiętniki. Ale szafa? To miejsce gdzie dokumentują się wszystkie moje próby znalezienia własnego stylu. Nigdy nie kończące się przygody z ubraniami. Pokaż mi swoją garderobę, a powiem ci kim jesteś? Że niby co? To zdanie brzmi banalnie? No cóż, najwyraźniej banały mają w sobie najwięcej prawdy.
Widziałem w swoim życiu wiele szaf. Znajomych, partnerów, weekendowych kochanków i przyjaciół. Rozmaite garderoby, komody, szafki, wieszaki, sztendry, pojemniki, worki, kosze i półki. Najróżniejsze, często dość kosmiczne, systemy przechowywania ubrań. Kojarzycie pewien schemat, który pojawia się, kiedy traficie na czyjąś domówkę? Zauważcie, że praktycznie każdy z gości ma swój mały fetysz. Jedni zachwycają się biblioteczkami, inni szperają w kuchni pytając o pochodzenie rondli i szklanek. Inwigilatorzy bez powołania z wypiekami na twarzach przeglądają kosmetyczne wyposażenie łazienki, szperają w płytach albo kontemplują kolekcję roślin doniczkowych. Jak śpiewały Fasolki – „Każdy ma jakiegoś bzika”. A ja? Ja lubię oglądać szafy. Tam czają się najciekawsze sekrety. To właśnie tam ukrywamy prawdę. I trupy!
Codziennie następuje ten sam scenariusz. Co na siebie włożyć? Moja znajoma ma ciekawy sposób radzenia sobie z tą kłopotliwą sytuacją. Każdego wieczora (serio, dzień w dzień), otwiera szafę i wyjmuje z niej ubrania. Układa je na podłodze, kompletuje zestawy, dobiera dodatki. Kiedy osiągnie idealny, wymarzony set idzie spać. Rano obowiązkowe śniadanie, prysznic, makijaż. Zero zmartwień. Decyzja została podjęta poprzedniego dnia. Można i tak. Szczerze? Bardzo jej zazdroszczę. Kiedyś po ciężkim dniu zrobiłem podejście do tego wyrafinowanego, sielankowego sposobu kompletowania ubrań. Rano, półprzytomny, jeszcze przed pierwszą kawą, przyjrzałem się dziełu skomponowanemu poprzedniego wieczora. Do dziś zastanawiam się cóż takiego siedziało w mojej głowie. Dlatego nadal stosuję najpopularniejszą i jednocześnie najgorszą metodę. Szaleństwo przymierzania. Znacie to z własnego życia? Przypatrzmy się wersji, którą można określić jednym słowem: patologia. Niewyspani, ze snem ciążącym na powiekach, nadgryzioną kanapką albo kubkiem w dłoni wyjmujemy kolejny, powiedzmy dziesiąty sweter, rozgrzebujemy sterty ładnie poukładanych bluzek, burzymy schludne piramidy spodni. Ilość ubrań w szafie stopniowo, lecz dramatycznie maleje na rzecz ogromnej sterty leżącej na podłodze. Zegar w tym czasie niemiłosiernie pokazuje, że już od 15 minut powinniśmy być w drodze do pracy, na uczelnię albo ważne spotkanie. Koszmar znany również pod nazwą „nie mam co na siebie włożyć”. A szafa jest przecież pełna! Nerwy zmieniają się w histerię. Czas funkcjonuje w najgorszym możliwym wydaniu. Nasze przekonanie, że minęło tylko 5 minut weryfikuje kolejne spojrzenie na zegar. Te pięć minut w magiczny sposób trwało kolejnych piętnaście. Matematyka dla naiwnych. 15 + 15 = pół godziny. Zaczyna się robić poważnie. Po dokładnym oczyszczeniu szafy i znalezieniu kilku rzeczy z nieoderwanymi metkami, o których istnieniu zapomnieliśmy już dawno temu, wracamy do stosu ubrań na podłodze, zwanego kolokwialnie „floordrobe”. Nagle zachciało nam się założyć koszulę. Koszula wymęczona fruwaniem po mieszkaniu jest pognieciona. Wyjmujemy żelazko. Prasujemy ją tylko po to, żeby się przekonać, że jednak nie chcemy jej dzisiaj włożyć. Nie, bo nie. Zmęczeni, źli, wkurzeni powracamy do pierwszego zestawu, który z tajemniczych powodów na początku kompletnie nam nie pasował, ale zweryfikowany przez ostatnie deliryczne pół godziny, okazuje się jednak do zniesienia. I do noszenia. Wybiegamy spóźnieni. Wracamy do mieszkania wyłączyć żelazko. Znowu wybiegamy… Jak to się dzieje? Nikt nie zna odpowiedzi. Nie dajcie się jednak zwieść. Poranne starcia z szafą mają swoją całkiem rozsądną przyczynę. Od tego co założymy, ubierzemy lub jak to wolą określać zwolennicy teorii tekstylno-utylitarnej, w co się odziejemy, zależy nasz cały dzień. Jeżeli wyglądamy dobrze, to czujemy się jeszcze lepiej. Pewność siebie i komfort, świadomość dobrego wyglądu weryfikują się (i zwracają) przez cały dzień. To właśnie dlatego walczymy w tej słusznej sprawie. Oczywiście są przypadki, którym wystarczy wytarty na udach sztruks i wyciągnięty sweter, albo tragiczne indywidua posiadające niezliczoną ilość kombinacji wesołych t-shirtów i dżinsów. Abnegatom tym razem dziękujemy. Oni mają w życiu łatwiej. Kosztem pójścia na łatwiznę.
Grzebanie w naszych szafach owocuje ciekawymi odkryciami. Ostatnio w trakcie tego nierównego starcia zleciała mi na głowę moja kolekcja zapudełkowanych, lakierowanych półbutów. Bordowe, niebiesko-białe z zamszowymi wstawkami, zielone, i tak dalej. Ładne? Bardzo. Praktyczne? Absolutnie nie. Jedna rysa i tracą cały urok. W świetle tego niepodważalnego faktu nie nadają się (między innymi) do transportu publicznego, do chodzenia po mieście i na imprezy. Kiedy je założę? Nie wiem. Czekam na zaproszenie na premierę w operze. Jak na razie jest to mój jedyny pomysł na odpowiednią okazję. Szaleństwo szperania w szafie trwa dalej. Wyciągam koszule w dziwne desenie, które założyłem niecały raz, kurtkę szytą na strój dobosza, ozdobioną pagonami i złotymi sznurami, niebieski, asymetryczny żakiet. Przeglądam to małe, prywatne prosektorium mody i zastanawiam się nad zbrodniami, które jeszcze popełnię. Każdy ma takie trupy. Dowody mniejszych i większych przewinień, potwierdzających teorię, że praktycznie nikt nie rodzi się obdarzony idealnym stylem. Wśród tych nieświętych nieboszczyków pojawia się jeszcze jeden ciekawy gatunek. Ubrania, które nie należą do nas ale z jakiegoś powodu zagościły w naszej szafie. Do takich krępujących trofeów zaliczam na przykład błękitne, płócienne szorty, skórzany, pleciony pasek, kilka podkoszulków. Takie rzeczy najlepiej trzymać w osobnym pudle zamykanym na kłódkę i opatrzonym napisem „Nie otwierać. W szczególności: rano i na trzeźwo”.
Łudzimy się, że niektóre tekstylne zwłoki wrócą do mody. Że w końcu schudniemy do tej spódnicy, celowo kupionej w za małym rozmiarze. Że naręcza sezonowych bluzek, zdobytych na wyprzedażach nie były zwykłym wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Dlatego nasze archiwa nieustannie się powiększają. Wypadają z nich tylko te rzeczy, które bardzo lubimy, ale z powodu braku jakości nie przetrwały próby czasu. Poplamione, przetarte, wyblakłe zwłoki trafiają do kosza, lub definitywnie kończą swoje życie sprowadzone do roli kryzysowej szmaty albo ściereczki do kurzu. Nie uznaję tej drugiej metody. Może to nieekologiczne, ale nic na to nie poradzę. Jeżeli ubranie dobrze mi służyło, to nie zasługuje na to, żeby zbierać nim roztartego pomidora z podłogi.
Sprzątanie szafy to wejście do maszyny czasu. Każdy ciuch ma swoją historię. Niesie ze sobą rozmaite emocje i wspomnienia. Czasami pozytywne, bywa, że bardzo smutne. Przekornie nie namawiam nikogo do obsesyjnego wyrzucania rzeczy i porządkowania życia. Trzymajmy te nasze małe kurioza, frustrujące sukienki z metką „jeszcze schudnę. jeszcze cię założę”, modowe wpadki i pomyłki, ubrania, które zostały, choć z ich właścicielami nie rozmawiamy od kilku lat, bo złamali nam serce. Nawet jeśli zostaną skazane na życie w wiecznych ciemnościach, to tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo. Bo przecież moda już nieraz zataczała najdziwniejsze kręgi. Z przeszłości wracają nieprawdopodobne trendy, niosąc większe zaskoczenie niż śnieg w lipcu. Jest jeszcze jedna metoda. Bardzo społeczna i ekologiczna. Zaproście znajomych, koleżanki, przyjaciółki, sąsiadów. Włączcie muzykę, napełnijcie kieliszki winem, zróbcie dobrą kolację. Otwórzcie przed innymi swoje szafy. Być może wasz śmieć będzie czyimś skarbem? Ciągle sobie wmawiam, że moja kurtka z pagonami nadal czeka na tę jedną konkretną osobę, która się w niej zakocha bez pamięci. Nie miałbym serca ograbić ich z tej możliwości. Ani kurtki, ani potencjalnego właściciela. Niech sobie czeka cierpliwie w szafie. Jej czas jeszcze nadejdzie.
Tobiasz Kujawa (nie siedzący w szafie)
tobiasz.kujawa@fashionmagazine.pl
PS. Korekta – niezrównana Miss Marta Mitek, która w środę ma ważny dzień, więc wszyscy trzymamy za nią kciuki. Bardzo bardzo mocno!
wszystko prawda:)
PolubieniePolubienie
Do tej pory najlepiej wspominam imprezę, na którą poszłam w butach i spodniach mojego chłopaka. Do tego ściągnęłam dużo za dużą bluzę z jego kolegi i tak wystylizowana tańczyłam do rana 😀 A już miałam nie iść w ogóle ,bo oczywiście nie miałam w co się ubrać 😛
PolubieniePolubienie
czyli nie tylko mnie szafa skłoniła do refleksji : D
PolubieniePolubienie
Jezu, to o mnie… 🙂 A już przechowywanie „bo jeszcze się przyda” (co najdziwniejsze, rzeczywiście się przydaje…) – jakbyś naprawdę widział moją szafę! 🙂
PolubieniePolubienie
Super refleksyjny tekst!, zgadzam się z nim w 100%.
PolubieniePolubienie
Odczuwam straszną frustrację gdy widzę piętrzące się ubrania i zastanawiam co niby mam dziś założyć… Dlatego pod koniec sezonu pakuję co, czego nie będę nosić przez najbliższe 4 miesiące do pudła i pozbywam się kompletnie znoszonych ubrań, żeby mieć chociaż trochę mniejszy wybór. Kurioza jednak dalej leżą z tyłu szafy, czekając na swój wielki dzień. Który nastąpi, bo nastąpić musi.
PolubieniePolubienie
Genialny tekst. A w mojej szafie ciągle można znaleźć rzeczy z początku lat 90 🙂
PolubieniePolubienie
Szczerze nie znoszę wybierać ubrań rano – chyba, że wychodzę po 12, wtedy daję radę 😉 Zestaw przygotowany wieczorem dnia poprzedniego musi się sprawdzić, zresztą rano i tak zanim zacznę funkcjonować świadomie, to już jestem poza domem, więc to już za późno na refleksję, czy aby nie lepiej było wybrać coś innego 😉
PolubieniePolubienie
Tobiasz, so true! wspaniały (kolejny) tekst, a ja się cieszę, że nie tylko ja mam małe cmentarzysko zamiast przejścia do Narnii.
PolubieniePolubienie
Dodałabym jeszcze jedną kategorię rzeczy w szafie – „Kiedyś Do Tego Dorosnę”. W tej kategorii była przez dwa lata pewna skórzana marynarka/bolerko/ pozszywana z małych kawałków czarnej skóry, połączonych ze sobą drobnym szydełkowym ściegiem. Dostałam ją od Mamy, która się w niej zakochała, ale było na nią za małe, a więc oddała mi. Przez dwa lata nie mogłam uwierzyć, że kiedykolwiek ją (to coś w każdym razie) założę, aż tu nagle tego lata, wskoczyłam i poczułam, że to jest to, że to ubranie po prostu na mnie czekało… aż się doczekało mojego pomysłu 🙂 I to jest fajne w niewyrzucaniu nawet najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy!
PolubieniePolubienie