Czasy mamy na tyle specyficzne, że dużo możemy i niewiele musimy. Niezależnie od tego czy nam się to podoba, czy nie – fakty nie kłamią. Oczywiście w pewnych sytuacjach nadal utrzymujemy constans. Kiedyś musieliśmy złożyć daninę królowi, dziś płacimy podatki państwu, dawniej trzeba było się pokłonić przed osobą wyżej urodzoną, dziś kłaniamy się naszemu szefowi. Jest jednak wiele aspektów, który znacząco się zmieniły, a wśród nich jeden szczególny, który dotyczy naszego wyglądu. Tu muszę wspomnieć, że jedną z inspiracji dla tego wpisu stał się link, który wrzuciła na swój profil nieoceniona Modologia. Przypomniała mi ona nagranie z krótkiego wykładu wygłoszonego przez Valerie Steele, która jest znaną kuratorką i specjalistką w dziedzinie historii mody. Valerie naświetliła w nim znaczącą różnicę między tym co było kiedyś, a tym co jest teraz. Proporcje są bardzo nierówne, bo to co „jest teraz” ogranicza się właściwie do ostatnich 5-6 dekad. W ogromnym skrócie można to podsumować stwierdzeniem, że „kiedyś” wszystkie kwestie dotyczące naszego wyglądu były z góry ustalone. Każda osoba na każdym możliwym szczeblu drabiny społecznej poruszała się wewnątrz schematu, kodu ubioru, który pozwalał momentalnie odróżnić ją od innych. Wychodzenie poza ten kod było praktycznie niemożliwe. Osobny schemat funkcjonował dla dam dworu, a osobny dla medyków. Inaczej ubierali się studenci, a inaczej rzemieślnicy. Każdy doskonale wiedział co mu wolno, a wszelkie odstępstwa od przestrzegania tych reguł były karane wykluczeniem ze społeczności i innymi, dużo gorszymi reperkusjami. Z dużym zainteresowaniem wysłuchałem jeszcze raz tego wykładu i okazało się, że jest ostatnim elementem układanki-wpisu, który już od dłuższego czasu chodził mi po głowie.
Drugim składnikiem katalizatora tego felietonu jest łódzki Fashion Week. A nawet nie samo wydarzenie, tylko jego goście. Co pół roku, po każdym polskim tygodniu mody jesteśmy zasypywani (a raczej sami się nimi zasypujemy) trzema tematami. Ta (nie)święta trójca to: organizacja, pokazy i wyżej wspomniani goście. Całe szczęście w pierwszym temacie wypowiadają się nadal nieliczne osoby, które mają cokolwiek sensownego do przekazania. Drugi temat z sezonu na sezon staje się coraz popularniejszy, bo publikacje i próby ocenienia kolekcji rosą niczym ilość t-shirtów z durnymi napisami w sklepach online. Natomiast trzeci bohater, goście (i ich wygląd), jak się okazuje jest najbliższy naszym sercom, bo niezależnie od tego, czy tą feralną modą się interesujemy czy nie, to zawsze mamy coś do powiedzenia na temat stylizacji innych. Pytanie tylko po co?
Owszem, przyznaję. Nie raz i nie dwa pozwalałem sobie na krytykę Fashion Week-owych stylizacji. Ale postawicie się na moim miejscu. Mam swoją platformę i mam swoich czytelników, nie jestem anonimowym Ryszardem czy inną Stefanią (wszystkich Ryszardów i Stefanie z góry przepraszam, macie cudne imiona). Każda moja wypowiedź jest podpisana imieniem i nazwiskiem. Ręczy za te opinie historia publikacji, ich poziom i treść. Z uporem zepsutej płyty powtarzam, że nie ma żadnego przymusu, jak ktoś nie chce to niech Freestyle Voguing nie czyta i stara się o nim nie myśleć. Do tej pory żaden z moich czytelników nie napisał mi „ejjj, stary, odpuść sobie temat stylizacji, skoncentruj się na czymś innym”. Proste jak przysłowiowy drut albo kij. Chociaż nie, kij to akurat ma dwa końce… No właśnie! Dwa końce – to bardzo dobry kierunek.
Przyjeżdżamy sobie na FW i widzimy cuda wianki. Jak to pisał Mrożek w „Męczeństwie Piotra Oheya” – „Mój Boże, a książę Sanguszko, jakie on hodował bażanty. Raz złote, raz srebrne, aż goście dostawali zapalenia spojówek”. I dokładnie tak jest na Fashion Weeku, gdzie ilość tych kolorowych bażantów może co wrażliwszych przyprawić o oczopląs. Oglądamy te stylizacje i jak to w życiu bywa, jedne podobają nam się bardziej, a inne mniej. Tak jak wyżej wspomniany kij ma dwa końce, tak stylizacje mają dwa bieguny – niektóre są inspirujące, a inne groteskowe. Wszystkie oceniamy najpierw przez pryzmat naszego gustu. I tu jest pies pogrzebany, bo gusta mamy różne. Pytanie tylko czyj gust jest najlepszy? Tego się nie dowiemy, bo specjalistów w naszym kraju jest jak na lekarstwo. Nikt nie chce wydawać wiążących deklaracji, nikt nie ma jaj żeby powiedzieć (i uzasadnić) – to jest dobre a to złe. Wszyscy tylko nieśmiało pytają „hmmm, a co o tym sądzicie”, „ooo, a jak wam się to podoba” albo pudelkowym zwyczajem, zostawiają czytelnika z jednym hasłem, które ma pole rażenia kija bejsbolowego „UDANE?” (co zazwyczaj jasno deklaruje, że ewidentnie to coś jest wybitnie nieudane). Tak więc „kolorowe bażanty” są pod ostrzałem sępów, czyli fotografów, których na żer wysłały redakcje portali poświęconych modzie, doskonale zdające sobie sprawę, że tekstami na temat kolekcji nie nabiją sobie statystyk, a stylizacje FW-owych freaków zawsze podciągną cyferki do góry. Wystylizowana, lub jak ktoś woli „przestylizowana” młodzież chętnie daje sobie robić zdjęcia, bo jest to miłe i przyjemnie łechcze ego. W tym momencie piszę również o sobie, bo pierwszy raz podczas wszystkich moich wycieczek do Łodzi pozwoliłem sobie na tak dużą ilość portretów. Mógłbym do utraty tchu powtarzać, że to eksperyment, że robię to na potrzeby tej publikacji, ale to chyba nie ma najmniejszego sensu. Oczywiście mam świadomość, że większość fotografów niewiele wie o modzie, wobec czego szukają „dziwadeł” na chybił-trafił. Szczerze? Co z tego? Jak zawsze to „tylko” kwestia decyzji. Można przecież odmówić i powiedzieć, że jest się tylko skromniutkim, anonimowym blogerem bez twarzy. Ale to bez sensu, bo to przecież zrozumiałe, że skoro wkładamy trud w wyjście poza konwencję tradycyjnego lub nudnego ubioru, to nie robimy tego tylko dla siebie, ale i dla innych. Chęci bycia dostrzeżonym i docenionym leżą przecież w naturze człowieka, myślę że nie ma w nich nic zdrożnego. Owszem, moda bywa skromną dziewicą, jednak przez większość swojego życia jest szaloną i awangardową wariatką, która efekt ceni dużo wyżej niż funkcjonalność. Zgodnie z tym duchem puszymy nasze piórka na tym małym, lokalnym targowisku próżności, szukając światła reflektorów, żeby później, kiedy już wrócimy do domów, sprawdzić kto i gdzie wrzucił nasze zdjęcia.
I czytamy komentarze. Kolejna oczywistość – skoro wystawiliśmy się na widok publiczny, nie ma wyjścia, musimy ponieść konsekwencje zarówno dobrych (rzadkość) jak i złych (standard) opinii. Nie odmawiam nikomu prawa do lania jadu w Internecie – proszę bardzo, droga wolna. I tak większość komentarzy jest publikowana przez anonimowych, nic nie znaczących ludzi. Jak pisałem powyżej nie mamy w Polsce stylistów, którzy mieliby w rękach władzę wyrokowania. Czasami temat podchwytują niektórzy dziennikarze, ale szczerze? Szkoda, że nikt nie publikuje zdjęć tych dziennikarzy, bo to jest dopiero obraz nędzy i rozpaczy. I to nie na poziomie kontrowersyjnego stylu Suzy Menkes, ale raczej w przestrzeni całkowitego braku stylu, niemal dolnych warstw przeciętniactwa. Tak więc, jak pisałem na samym początku dużo możemy i niewiele musimy. Możemy się ubrać jak chcemy i możemy skomentować stylizacje innych jak nam się żywnie podoba. Zastanawia mnie tylko jedno – gdzie w tym wszystkim podziała się pewnego rodzaju beztroska, którą udało nam się zdobyć po wiekach noszenia uniformów? Często spektakularnie pięknych, ale jednak mimo wszystko uniformów. Czemu jest nam tak bardzo źle i niewygodnie z tą wolnością? Z jakiego powodu musimy się tak mocno koncentrować na warstwach tiulu, kokardach na głowie, dziwnych akcesoriach, turbanach, skoro nam się nie podobają? Ok, ktoś podjął ryzyko i tak jak pisałem, ponosi jego konsekwencje. Ale! Pamiętajcie, że bez eksperymentów nie byłoby żadnego progresu. Gdyby nie próby i poszukiwania nowych rozwiązań, nieustanne rozwijania tematu dekoracyjności ubioru, ciągle wyglądalibyśmy tak samo. Być może ty, albo ty, albo nawet ty, nie ubierzecie się tak ani na co dzień, ani od święta. Ale bierzcie pod uwagę, że gdzieś tam może być osoba, która bardzo chciałaby zmienić coś w swoim ubiorze i życiu. Odważyć się na więcej, wyjść ze „strefy bezpieczeństwa” i uwolnić swoją auto-ekspresję. Każdy nieprzemyślany komentarz, każde beztrosko rzucone słowo może rzutować na innych.
Jeśli ktoś się jeszcze nie domyślił, to podpowiadam – ten tekst dotyczy głównie blogerów, bo to oni królują w byciu „bażantami”. Tu pozwolę sobie na małe zboczenie z tematu, bo najzwyczajniej w świecie nie chce mi się tworzyć osobnego wpisu. Temat blogów jest nieustająco popularny i dotyczy dosłownie wszystkich związanych z branżą modową. Dziennikarze są źli, że ktoś im wchodzi w kompetencje. Projektanci są zdezorientowani, bo widzą, że blogosfera ma duży zasięg i coraz większy wpływ na kształtowanie trendów, a co za tym idzie również na sprzedaż. PR-owcy zacierają ręce, bo promocja na blogach jest dużo tańsza niż tradycyjne reklamy i advertoriale, kupowane w magazynach. Odbiorcy nie wiedzą do końca komu zaufać i jak się odnaleźć w tej walce energii. A blogerom zależy na jednym (w dużym uproszczeniu, poczucie misji czy potrzebę bycia wzorem dla innych chowamy tym razem do kieszeni) – czytelnikach (lub widzach), bo to się przekłada na popularność, a co za tym idzie na zysk. Fashion Week to dla nich prime time, trochę jak pasmo reklamowe podczas rozgrywek Super Bowl. Żadna impreza modowa w Polsce nie skupia takiej uwagi, nawet pokazy Maćka Zienia czy Gosi Baczyńskiej. Nie można od blogera (a już na pewno nie od szafiarza) wymagać, że na pokazy przyjdzie ubrany w szary sweterek i zamszowe „osiołki”. Jeśli ktoś traktuje swojego bloga jak biznes, to w nosie ma oczekiwania anonimowych dziennikarzy czy „wielkich” specjalistów od mody. Wie za to, czego spodziewają się po nim jego czytelnicy. Wie również, że kontrowersja może i nie jest najgodniejszą metodą zdobywania popularności, ale skuteczności nie sposób jej odmówić. Paradoks polega na tym, że nawet już nie sam blog, ale zwykły profil na Facebook-u, w przypadku wielu blogerów przerasta swoim zasięgiem tradycyjne, drukowane media. Owszem, inny prestiż, dużo krótsze życie informacji, może nie do końca to samo przełożenie, ale mimo wszystko jest to konkurencja. Wydaje mi się, że z tego powodu zapanował spory chaos. Coraz bardziej widać rozgraniczenie: stara gwardia i młody narybek. Jest też pula osób, które trafiły w sam środek tej rwącej rzeki, płynącej naraz w dwóch różnych kierunkach. Teraz głowią się nad tym, który brzeg jest atrakcyjniejszy i gdzie wygodniej zacumować tratwę. Jest szum i hałas bo blogerki umościły się w pierwszych rzędach i jest to jawna obraza dla każdego z tytułem lub nazwiskiem na karku. Cóż można w tej kwestii powiedzieć? Wydaje mi się, że pokaz mody, to nie jest sympozjum naukowe, albo parada wojskowa. Ilość tytułów i odznaczeń przestaje mieć aż takie znaczenie, z korzyścią dla autentycznego i faktycznego wpływania na rzeczywistość. Czy mi się to podoba, że koniec końców więcej osób przeczyta pokraczną, źle napisaną pseudo-recenzję, niż podparte wiedzą i doświadczeniem teksty? Oczywiście, że nie. Ale być może nie jest to tylko kwestia naszego wyidealizowanego wyobrażenia na temat mody w Polsce, ale kierunku, który najzwyczajniej nas przerasta? Być może moda ma za zadanie ostatecznie się strywializować, a wnikliwe analizy zostaną domeną grupki zapaleńców-dziwaków, którzy fascynują się wpływem falbanki na tożsamość kobiety, w perspektywie dwóch ostatnich wieków. Osobiście wyznaję zasadę ustalania priorytetów i robienia tego co się robi, najlepiej jak się potrafi. Idealnym stanem byłoby zachowanie równowagi. Szafiarki niech się stroją – zamiast słów mogą przecież recenzować kolekcje za pomocą stylizacji . Najskuteczniejszą metodą udowodnienia, że jakaś kolekcja była dobra, to zakupy (albo barter, co wolicie) u projektanta, a potem uroczy pościk na blogu. Nieporadne teksty wprowadzają tylko zamieszanie. Dziennikarze i styliści mogliby trochę spuścić z tonu i mniej wybrzydzać. Podczas ostatniego FW-ku, patrząc na frekwencję w trakcie pokazu Sylwii Rochali myślałem, że dostanę gorączki ze złości. Na wybiegu oglądam świetną, nowoczesną kolekcję, a sala jest wypełniona w połowie. Rozumiem, że to wina projektantki, bo nie posłała na wybieg celebrytki, a po redakcjach nie rozesłała darmowych t-shirtów? Bardzo przygnębiające. Pytacie później czemu w pierwszych rzędach siedzą blogerki? A kto miał siedzieć? Obsługa sali? Można chyba poczuć trochę odpowiedzialności za to co się dzieje na naszym podwórku? Podejrzewam, że Muccia Prada ma głęboko w nosie, czy napiszecie o jej kolekcji czy nie, a polski projektant z mniej znanym nazwiskiem mógłby to o wiele bardziej docenić. Taki jest właśnie ten totalnie „polski” kołowrotek – mniej znanych projektantów na wybiegu – coraz mniej branży na FW, coraz mniej branży na FW – mniej znanych nazwisk. A potem jest płacz, bo okazuje się, że największa impreza modowa w Polsce nie spełnia naszych oczekiwań. Kto wobec tego rozlał mleko? Wszyscy je porozlewali równo, tylko nikomu nie chce się go wycierać. Podsumowując ten akapit chciałbym dodać tylko jedno – każdy kto ma poczucie, że bawię się w „ostatniego sprawiedliwego” niech sobie to natychmiast wybije z głowy. Od dłuższego czasu powtarzam, że nie jestem dziennikarzem tylko blogerem. Który siedział w pierwszym rzędzie i ma możliwość przedstawienia swojego punktu (nie)widzenia.
A wracając do tematu stylizacji – nie chodzi mi oczywiście o utopijne scenariusze, gdzie nagle wszyscy będziemy w otoczeniu różowych chmurek radośnie głaskać się po głowach. Krytyka jest często cenniejsza niż pochwała, bo jeśli mamy w sobie ambicję, to sprowokuje nas do bardziej wytężonego działania. Przyznaję, nie lubię ciasnoty umysłowej i hipokryzji. A już na pewno nie w przypadku mody, która jest jednym z niewielu elementów naszego życia, umożliwiającego nam tak nieinwazyjną i pełną fantazji metamorfozę. Stwierdzenie „bawić się modą” jest oklepane jak sprany t-shirt, ale nie zmienia to faktu, że zarówno to określenie, jak i sprane t-shirty są jak najbardziej aktualne i potrzebne. Moda ma nam sprawiać przyjemność. To jest jej podstawowe zadanie, ale jak widać nasza pamięć pokoleniowa nadal nie pozwala nam tego zrozumieć. Na tym najwyraźniej polega nasza narodowa specyfika „psów ogrodnika”. Sami nie chcemy, ale innym nie damy. No cóż, ja wiem jedno. Kto będzie chciał się wyróżnić z tłumu (i nieważne czy się stylizuje, pisze, czy robi wywiady lub zdjęcia) i tak to zrobi. A wy zanim pobiegniecie w przestrzeń Internetu ze swoim modowym pogotowiem, w którym jedynym dostępnym lekarstwem jest Pavulon, spójrzcie najpierw w lustro. Albo na swoje zdjęcie profilowe, tak będzie w sumie dużo szybciej i łatwiej.
Tobiasz Kujawa
Freestyle Voguing
freestylevoguing@gmail.com
PS. Inspiracją dla interpunkcji była tym razem całkowita przypadkowość bardzo popularnych „printów” przedstawiających kosmos. Tak, jest to właśnie kosmiczna interpunkcja!
Nie wiem, czy czytałeś, ale nawet jeśli tak, to podrzucam na przykład dla innych komentujących 😉 Tekst Piotra, który dotyka podobnych zagadnień:
http://muzealnemody.blogspot.com/2013/04/arbitrzy-elegancji.html
A jeśli chodzi o te pokazy, to rok? 1,5? temu bardzo smuciły mnie pustki na offach. Świetne kolekcje (lub świetnie rokujące, bo to jednak nie to samo), a pustych miejsc tyle, że można tylko zapłakać. Chociaż sama mogę się bić w pierś, bo w tym roku mnie nie było, ale w końcu vis maior!
PolubieniePolubienie
„Męczeństwo Piotra Oheya” najlepszym tekstem Mrożka jest.
A za tekst – szacuneczek. Uderza mnie, jak niewiele mamy w kraju poważnych nazwisk parających się krytyką mody. Brakuje medium, które nadaje ton i kształtuje gusta, opinie Polaków. Nie czytam komentarzy blogerek na temat FW (poza kilkoma szlachetnymi przypadkami), ale jeśli chciałabym znaleźć cokolwiek w tradycyjnych mediach, to dziennikarzy, których naprawdę cenię znam równie niewielu jak dobrych blogerów. Zatem: 1:1. Dziennikarze walczą o swoją pozycję, ale nie potrafią jej często w żaden sposób usankcjonować, ani dobrymi tekstami ani rzetelnością. Na autorytety w stylu Menkes będziemy jeszcze długo czekać.
Setki osób marzą o tym, żeby pojechać a FW. Wielu z nich jedzie. A później z tych wszystkich setek mamy maks. 10 dobrych relacji, z których żadna nie pochodzi od medium na tyle silnego, żeby przedrzeć się do świadomości masowej. To ja pytam tylko – po co w ogóle zapraszać na takie imprezy te wielkie media, skoro i tak nie mają nic ciekawego do powiedzenia?
PolubieniePolubienie
Bażanty to bardzo dobre określenie które w końcu wywołało na mojej twarzy niewymuszony uśmiech. Mam wrażenie, że dziennikarze boją się krytykować „żeby nie podpaść” i wkupić się pozytywną recenzją w łaski projektantów.
„Mięso jest piękne!”- krzyknęli wegetarianie.
PolubieniePolubienie
Zgadzam sie z tattwą – tekst bardzo fest. Gratuluję!
Dobrze, że zostało zaznaczone, że na tych tysiąc relacji bez wartości są teksty, które mimo wszystko coś wnoszą. Inną kwestią jest jednak to, że bardzo często blogerki tworzą pod publikę. Myślę, że mimo wszystko na palcach dwóch, nie wiecej (ostatecznie mamy tylko dwie) rąk moąna zliczyć blogerki mocne jeśli chodzi i o styl i o wiedzę Szkoda. Szkoda, bo juz kilka przykładnych osób poszło po “pasiaki” i juz stamtąd nie wróciło bezpowrotnie sprzedając swoją wartość na rzecz popularności po prostu. Mainstream nie przelknie wartościowej wiedzy, jest za ciężka. Pzdr, Jędrzej
PolubieniePolubienie