
Jest jeden, dość ciekawy detal dotyczący pokazów mody i prezentacji prasowych, którego chyba nigdy do tej porty nie poruszałem. W języku angielskim mówi się na niego „goodie bag” lub „gift pack”. Jest to tajemnicza torba, która w swoim wnętrzu skrywa prezencik. Wychodząc z jakiegoś przemiłego wydarzenia, zawsze z odrobiną obowiązkowego zażenowania na twarzy, odbieramy ten pakuneczek, wypchany próbkami kosmetyków, sznurówkami, pastami do butów, biżuterią, ciastkami, butelkami wina, voucherami, porcelaną, pokrowcami na laptopy (uwaga, mogę tak wymieniać bez końca), katalogami, kuponami zniżkowymi, słuchawkami, ciuchami, świecami, perfumami, breloczkami, pendrive’ami… Generalnie same cuda-wianki, klęska dobrobytu, która teoretycznie jest nam wręczana z sympatii, a tak naprawdę sami wiemy czemu ma służyć. Dobrze jest się przyjaźnić z dziennikarzem, stylistą albo blogerem. Sam jestem najlepszym przykładem. Jeszcze żadna osoba, która mnie odwiedziła, nie wyszła z pustymi rękami. Dla każdego mam zawsze coś miłego. Kolczyki dla mamy przyjaciółki, cienie do powiek dla siostry, farba do włosów dla koleżanki i szałowy szaliczek dla równie szałowej babci. Jeśli ktoś jest w miarę ogarnięty w pokazach i prezentacjach prasowych, to ma problem kupowania prezentów całkowicie z głowy. No i jak tu nie lubić „giftpacków”?
Jakim projektantem jest Maldoror każdy (teoretycznie) wie, a co za tym idzie głównie gówno wie. Mówi się, że jest równie zdolny co pyskaty. Od kilku lat skrupulatnie i z premedytacją pokazuje wszystkim dookoła, jak ich ma głęboko w dupie. Mam nadzieję, że nie szokuje was to wyrażenie, bo po pierwsze pasuje do koncepcji marki Maldoror, a po drugie wulgaryzmów w tej recenzji będzie dużo więcej, więc lepiej zawczasu się uodpornić. Użyłem słowa „pyskaty”, ale teraz dochodzę do wniosku, że to zbyt słabe wyrażenie. Chyba bardziej pasowałoby „kurewsko skandalizujący”. Oczywiście jak na nasz mały i ciasny zaścianek. W każdym innym miejscu, w którym istnieje cywilizowany sposób selekcji mody i konfekcji, a ludzie nie omdlewają z wrażania, bo ktoś napisał niepochlebną recenzję (i o zgrozo posiada własne zdanie), taki Maldoror byłby projektantem o którym mówi się, że jest charakterny i niepokorny. A u nas jest twórcą skandalizującym. Pluje na wartości, obsikał Łodzki Fashion Week, który nie zdążył nawet otworzyć parasola i musiał długo przecierać oczy z wiadomego płynu. Na wybiegu pokazał nie do końca zakryte męskie genitalia (kolekcja „The Accuser”), co stanowi prawdziwy ewenement, a zacne grono redaktorek modowych omal nie zaszło w ciąże, od samego patrzenia. Później był pokaz, który mnie strasznie zirytował, bo nie byłem w stanie zobaczyć ubrań, a kolejny sezon sprawił, że świat naszej módki zatrząsł się w samych posadach. Na łódzkim tygodniu mody Maldoror chciał (albo nie chciał) puścić na wybieg prawdziwą sekutnicę, najgorsze ścierwo narodu, dzieciobójczynię z krwi i kości, którą naszym chrześcijańskim zwyczajem, najchętniej byśmy widzieli w formie uśmierconej, najlepiej w bardzo brutalny sposób, padliny. Napięcie sięgnęło wtedy zenitu, ukazała się publikacja w jakimś ścierwie-tabloidzie, na horyzoncie pojawiła się policja, a organizatorzy FW-ku zagrożeni utratą sponsorów musieli Maldororowi podziękować za współpracę. Zrobili to na tyle dyskretnie, że zapomnieli powiadomić samego zainteresowanego, a na wpół oficjalne oświadczenie ukazało się nigdzie indziej, jak na Freestyle Voguing. Szaleństwo! W tym uroczym tańcu, w którym wszyscy są do siebie odwróceni tyłem, Maldoror również nie pozostał dłużny i na swoim fanpage dał dowód jak głęboko w dupie, albo nawet w jelicie ma Łódź. Tupnął nogą, zafalował rudo-blond lokiem i postanowił zorganizować pokaz własnym sumptem.
I z tego właśnie powodu, kilka dni temu, znaleźliśmy się w ruinie dawnego szpitala przy Alejach Jerozolimskich w Warszawie. Kamienica wygląda tak, jakby miała się za chwilę zawalić i pogrzebać nas wszystkich żywcem. Rozglądam się dookoła – świetna ekipa. Właściwie większość gości, to osoby z jednej, dość sporej bajki. Dużo młodych ludzi, bez prehistorycznych dziadów. Styliści, fotografowie, asystenci redakcji. Nie ma celebrytów ani przypadkowych osób. Można powiedzieć, że to wyjątkowo ekskluzywny pokaz.
Ukłon w kierunku głównego modoweo nurtu w Polsce nastąpił w bardzo przewidywalny sposób. Pojawiło się opóźnienie. Ale! W fajnym towarzystwie opóźnienie nie gra aż takiej roli, więc nie było ani trochę irytujące. Warto też dodać, że godzina pokazu była bardzo nietypowa- 17:00, więc to chyba oczywiste, że zabrakło sukien wieczorowych i koktajlówek. Wylansowała się tylko Aśka Mroczkowska, która szła później na baaardzo dziwny wieczór panieński, więc przyszła w mocno abstrakcyjnej „małej czarnej”. Reszta narodu przybyła w tak zwanym cywilu. To pasujące określenie, bo zaproszenie na pokaz było stylizowane na pismo urzędowe, wzywające na komisję wojskową. Na wstępie pisałem o „goodie bags”. Czemu? A to dlatego, że kiedy wchodziliśmy na pokaz również dostaliśmy od projektanta torebkę pełną cudowności. W kwiecistej, chamsko plastikowej reklamówie odnalazłem co następuje: pakunek – metka Maldorora + igła + nitka (można ją sobie wszyć gdzie się chce i mieć własnego Maldorora), parówkę zapakowaną w koszmarny papier prezentowy (parówka oczywiście była ozdobiona metką projektanta, a co!), uroczą naklejkę z napisem „Maldoror – Moda po Chuju.” A na deser pamflet opisujący bieżącą kolekcję. Uchachany jak nienormalny wchodzę na salę pokazową, która przypomina scenografię do drugiego sezonu„American Horror Story”. Na środku stoi kanapa w klimacie „bardzo, bardzo obleśna melina”, na której strach usiąść, bo nie wiadomo co w niej mieszka i czym można się od niej zarazić. Dookoła stoją krzesełka, powiedzmy, że pasujące do… Dekoracji wnętrza? Na podwyższeniu didżejka, a za didżejką sama Sylwia Rochala. Pognałem do niej jak szalony. Pokaz się opóźniał, bo brakowało jakiegoś kabelka do muzyki. Razem z Sylwią uprzyjemnialiśmy sobie czas butelką rudej, colą, parówkami i papierosami. Kabelek się szczęśliwie odnalazł, a Autor miał również swój zaszczytny wkład, bo odnalazł na tajemniczej skrzynce pokrętło od głośności i dzięki temu uratował pokaz. No wiem, niczego nie uratowałem, ale to, że muzyka była głośno, to moja zasługa!
Kiedy zaczęła grać muzyka, co raczej oczywiste, rozpoczął się pokaz. I tym sposobem docieramy do samej kolekcji. Zaczniemy od małej retrospektywy. W projektach Maldorora można zobaczyć pewnego rodzaju regułę, która sprawia, że jego kolekcje wydają się być bardzo osobiste, a może nawet stanowią ucieleśnienie aktualnych emocji czy kondycji psychicznej projektanta. Mary of Magdala była bardzo wyciszona, spokojna, minimalistyczna. MBC czyli Matka Boska Częstochowska miała wymiar refleksyjny, kontemplacyjny, mieszający tematy sacrum i profanum. Kolekcja The Accuser niosła w sobie potencjał mrocznego romantyzmu, wyuzdania. Była bardzo sensualna i fizyczna. Niemal pornograficzna. Sezon później zobaczyliśmy Spirit of 69, który poszedł w kierunku agresji, przemocy, fetyszystycznej fascynacji siłą i dominacją. Prezentacja tej kolekcji była (dostrzegam to przez pryzmat czasu, wtedy nie byłem taki mądry), pełna premedytacji. Maldoror „siłą” zmusił wszystkich, żeby dostosowali się do jego wymagań. Kazał im przyjść w nieoczekiwane miejsce i przepychać się w tłumie. Ja wtedy nie dałem się zdominować i po prostu wyszedłem. Napisałem wtedy „Myślę, że każda akcja rodzi reakcję. Moją reakcją jest po prostu brak reakcji.”. Później nastąpił bardzo pozytywny, wręcz optymistyczny przerywnik – hedonistyczna kolekcja STP, która według mojej logiki miała być próbą oderwania się od rzeczywistości. Być może też swoistego „zaklinania” owej rzeczywistości, albo nawet oszukiwania samego siebie. Niestety ta próba (zaznaczam, próba, a nie kolekcja) okazała się nieudana. Udowodnił to kolejny sezon. Bo tym razem nie ma już miejsca na sztuczną wesołość, romantyzm czy chaotyczną agresję. Jedyną nadzieją na przetrwanie stała się pełna mobilizacja. I tak powstała kolekcja BHO, czyli Bóg, Honor, Ojczyzna. Sezon pełen poczucia zagrożenia, niepokojący, momentami wręcz paniczny, rozwija temat munduru, stroju, który silnie komunikuje po jakiej stronie walczymy.
Maldoror korzysta z całej palety swoich ulubionych zagrań – przetwarza materiały, buduje plastyczne patchworki, wykorzystuje nietypowe media. Poszarpane gumy, przetarte, trochę nadgryzione zębem czasu płótno, spadochronowy ortalion, futra. Wszystkie te elementy budują bardzo specyficzny klimat ubioru, który ma chronić przed najgorszym, takiej współczesnej, miejskiej zbroi. Kolekcja jest pełna detali, niuansów, które warto odkrywać. Jednym z nich jest przeniesienie na plecy (w formie aplikacji) konstrukcji plecaka. Co jednak istotne nie ma w tym wszystkim taniej dosłowności. Owszem oficerskie czapki są „na granicy”, tuż obok kliszy, ale jednak stylizacje zachowały ten cieniutki margines dystansu, który sprawił, że nie były śmieszne, czy banalne. Jest w tym też spora zasługa modeli – znajomych projektanta. Wśród nich pojawiła się na przykład Jaga Hupało. Nie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania, ale w tym przypadku ten autentyzm był… Nie chcę używać słowa „urzekający”, więc napiszę tylko, że był bardzo korzystny. Kolorystyka tej kolekcji, zbudowanej na kilkunastu sylwetkach, jest wręcz ikoniczna, dla tego typu inspiracji. Zielenie, brązy, czerń, oliwka. To również nadaje ubraniom autentycznego sznytu. Choreografia należała do gatunku „dziwnych”, podkreślających charakter kolekcji. Raczej bez fajerwerków, bo cała siła tego układu była skumulowana w bardzo delikatnych gestach, nieoczekiwanych wyjściach modeli na „wybieg” i subtelnych zagraniach, których finałem była bardzo ładna, grupowa poza, na tej starej kanapie, o której wspominałem powyżej.
Jest to niesamowita niespodzianka, właściwie sytuacja bez precedensu w naszym kraju, że poprzednie sezony projektanta zyskują na mocy z każdą kolejną kolekcją. Historia, którą buduje Maldoror staje się powoli wręcz porywająca. Nieważne czy rządzi nią nie premedytacja, czy przypadek, to nie ma żadnego znaczenia. Najważniejszy jest ten ogromny potencjał energii, który swoją osobą i swoją twórczością wyzwala. Podziwiam go za odwagę, brawurę i nonkonformizm. Za to, że ma przy sobie wierne i bliskie osoby, które wierzą w jego wizję i pomagają mu ją realizować. Za to, że udowadnia, czym tak naprawdę jest moda i pokazuje, że można stworzyć dobry pokaz bez płynu do płukania tkanin, a co za tym idzie nakazów i zakazów. Z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej doceniam osoby, które w tych strasznych, polaczkowatych warunkach potrafią się postawić. Które wiedzą jak mądrze i stanowczo powiedzieć nie. Do kurwy nędzy, NIE!
Jeśli moda Maldorora jest „po chuju”, to ja takiego chuja łykam w całości i bez zastrzeżeń.
Never Ending Freestyle Voguing
Tobiasz Kujawa
freestylevoguing@gmail.com
PS. Oczywiście tytułowy „chuj” dotyczył giftpacka. Jeśli ktoś nie zrozumiał – współczuję serdecznie.