
Przychodzi baba do lekarza… A nie, wróć! Ja przecież nie o tym. Zacznijmy więc jeszcze raz.
Przychodzi klient do Zary, a tam sprzedawca. Bum! Ot, cały dowcip. Powiecie, że nieśmieszny? I bardzo dobrze, bo temat który poruszam ma niewiele wspólnego ze śmiechem. Spokojnie, trochę radości mimo wszystko się pojawi. Jednak dziś będę głównie opowiadać o chamstwie, pretensjach, walce energii, braku życzliwości i leserstwie. I to nie tylko w kontekście hiszpańskiej sieciówki. Oj wiem, wiem… Uczepiłem się tej Zary niczym rzep psiego ogona, ale przecież nie tylko o niej będzie mowa. Po prostu z pewnych nieodgadnionych względów, Zara stała się dla mnie synonimem konfliktu na linii klient – sprzedawca, chociaż tak naprawdę jest tylko czubkiem góry lodowej.
Popularne powiedzenie mówi, że człowiek człowiekowi wilkiem. Banał nie z tej ziemi, ale za to okrutnie prawdziwy. Mało jest już ludzi, którzy konstruują niezobowiązujące kontakty międzyludzkie na takich nudnych zjawiskach, jak życzliwość, wyrozumiałość czy sympatia. Oczywiście nie ma co generalizować, bo ciągle istnieją takie świry jak ja, co każdej pani ekspedientce powiedzą dzień dobry, zapytają się o humor, zauważą zmianę fryzury, zagadają o pogodę albo wysłuchają niezbyt ciekawych plotek o innych klientach. Według mojej rodziny już jako dziecko czarowałem każdą sprzedawczynię w zasięgu wzroku, więc mogę śmiało powiedzieć, że leży to w mojej naturze. Jeśli ktoś ma ochotę uznać, że byłem (i nadal jestem) małym zmanierowanym ekscentrykiem, to droga wolna. Tę tezę potwierdza zresztą więcej przykładów. Wyobraźcie sobie, że przez kilka pierwszych lat ledwo raczkującej, ale coraz większej świadomości, byłem przekonany, że skoro ja widzę w telewizorze panią prezentującą wiadomości, to ona oczywiście widzi też mnie. Dlatego kiedy pani w szklanym pudełku mówiła „dzień dobry” to ja zawsze grzecznie odpowiadałem „dzień dobry pani”. Chyba nie muszę dopowiadać, że owocowało to mnóstwem zabawnych sytuacji . Zabawnych oczywiście dla nieczułych obserwatorów, ja traktowałem te konwersacje śmiertelnie poważnie. Niemniej, niezależnie od tego czy to dziecięcy ekscentryzm, czy zwykła, banalnie nudna grzeczność, wychodzę z założenia, że każdemu należy się szacunek. Oczywiście pod warunkiem, że dobrze wykonuje swoją pracę. W takiej sytuacji jestem słodki jak plaster miodu, wdzięcznie uhahany i skowronkowo radosny. Jeśli jednak ktoś mi zajdzie za skórę, wtedy na czole rosną rogi i staję się złośliwy. Dlaczego o tym wspominam? Bo na własnym przykładzie staram się odnaleźć mechanizmy, które rządzą relacjami między klientem a sprzedawcą. I to w dość specyficznym miejscu, jakim jest sklep z ciuchami. Katalizatorem tego wpisu było pytanie, które zadałem na facebooku, a które dotyczyło zachowania ekspedientek z Zary. Odpowiedzi były arcyciekawe i co ważne, przedstawiały sytuację z dwóch różnych perspektyw. Znalazły się również osoby, które broniły pracowników sklepów, a także sami zainteresowani, którzy wykonują ten zawód. Wtedy pomyślałem, że ten temat jest jak złoto, więc grzechem byłoby go nie rozwinąć na blogu. Przy okazji chciałem wam serdecznie podziękować za tonę komentarzy i morze wiadomości z rozmaitymi historiami, które spłynęły na moją pocztę! Zaczniemy od perspektywy pracownika sklepu. Nie mam zamiaru stosować żadnej gradacji, o kolejności zadecydował rzut monetą. Wielbicieli teorii spiskowych serdecznie przepraszam. Wińcie ślepy los.
Klient

„Jestem wielmożny jaśnie pan klient, a ty marne popychadło, brudzie na podeszwie, robaku parszywy masz mi usługiwać!”
Zaczniemy od patologii, którą roboczo nazwałem „Krowa”. Wchodzi taka rozwora-potwora do sklepu, nosem rysuje sufit, łypie dookoła pańskim wzrokiem i widać, że czuje się równie beztrosko, jakby znalazła się we własnym salonie. Ona, a raczej ONA tu przyszła na zakupy, więc jest Panią, a cała reszta została stworzona tylko do tego, żeby w stylu bagiennej płaszczki ułożyć się 10 metrów niżej i ze szczęściem w oczach, prezentując wszystkie plomby, ucałować ją w czubek buta, dziękując jednocześnie, że łaskawie raczyła wejść właśnie do tego sklepu. Ten typ osobowości momentalnie nastawia pracownika sklepu „anty”, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie lubi się czuć jak góra kompostu. Krowa chodzi niczym księżna udzielna między wieszakami, rozrzuca rzeczy, jak coś jej spadnie, to nie podniesie (najwyżej kopnie, żeby się nie potknąć), ściąga ciuchy z manekinów, a jak dekorator z łzami w oczach jej powie, żeby tego nie robiła, bo przecież może przynieść tą rzecz z magazynu, to się obrusza i wzywa kierownika, bo same chamy tutaj pracują. Krowa ma argument w postaci kasy. Takie osoby najczęściej nie mają pieniędzy, tylko właśnie kasę. Skąd ona ma tę kasę? Może od faceta, może zarobiła jako jakaś smętna pani z administracji, to w sumie nieważne, bo istotne jest tylko jedno: ONA ma KASĘ, a to jest przecież argument życiowo niepodważalny. Czemu ta Krowa jest taka nieszczęśliwa? Być może mąż z nią nie sypia od czasów, kiedy urodziło się dziecko (a chłopak właśnie kończy studia, ups!), być może w pracy jej nie lubią, być może jest śmiertelnie znudzona jałowym życiem. Jednak wszystkie te braki Krowa kompensuje sobie zakupami. Czasem kipi od botoksu, bywa że groźnie trzęsie fałdami tłuszczu, ale niezależnie od tego czy jest chuda jak szpilka, czy gruba jak locha, zawsze będzie tak samo zła i pełna pretensji. Krowa ma jeden schemat zachowania, w każdej możliwej sytuacji, więc nieważne, czy kupuje szpilki za kilka tysięcy, czy t-shirty za grosze – pretensja do świata musi być widoczna. Ten typ klientki ma jednak jeden bardzo duży plus – jak się człowiek przed nią odpowiednio upokorzy (mówiąc bardziej obrazowo „wydoi ją”), to jest szansa, że Krowa zostawi w kasie sporą sumkę. Wiele sklepów ma przygotowane premie dla pracowników za przekroczenie oczekiwanych progów sprzedażowych, więc teoretycznie ta odrobina upokorzenia ma sens. Jak to napisała jedna z czytelniczek pracująca w luksusowym butiku – „pod koniec dnia, człowiek wstydzi się spojrzeć w lustro”.
Nie ma jednak kompletnie o co walczyć w przypadku klienta „Szarańczy”, czyli nastoletnich dzieciaków, dla których kręcenie się po sklepach jest odpowiednikiem niemodnych już spacerów, czyli jakąś formą rekreacji. Wyposażeni w znikomą tygodniówkę, czy pieniądze na zimową kurtkę, które i tak w połowie przepuścili na inne bzdury, nie generują oczekiwanych zysków. To jest prawdziwa zmora pracowników sklepów, bo Szarańcze są głośne, bałaganią na potęgę, wchodzą do sklepów wymazane kanapkami z KFC, rozlewają wszędzie Colę, kręcą się bezsensu strasząc innych klientów i… Nigdy nie wiadomo, czy tak naprawdę nie przyszli tu na mały, albo i duży (bo Szarańcze bywają pomysłowe) szaberek. Dla niezorientowanych – szaberek to taki eufemizm kradzieży. Nie wiecie co to eufemizm? Won do szkoły, ale już! Niestety, jeśli wpadacie do sklepu krzykliwą hałastrą, to nie dziwcie się, że nagle wszystkie oczy ekspedientów są skierowane na waszą wesołą grupkę. Oni nie chcą wam zrobić na złość, tylko dbają o swoje własne interesy. Bo co jakiś czas na horyzoncie pojawia się hasło inwentaryzacja, a jak będą braki, to nie będzie już tak wesoło.
Kolejnym typem klienta, który powoduje ciarki na plecach u sprzedawców to „Ukwiał”. Ukwiał wchodzi do sklepu i łowi wzrokiem pracownika, po czym przysysa się do niego na stałe. Ponieważ Ukwiały w przyrodzie występują grupowo to i „klienci Ukwiały” również lubią pojawiać się w rozmnożonej ilości. Na przykład mama z córką. Oto Pani Ukwiałowa i jej córka Ukwiałka-juniorka, zwana później „Córuchną”. Obie są na niebezpiecznej misji, której jednym celem jest zdobycie dla Córuchny „paltka na jesienne słoty”. Pani Ukwiałowa ma w głowie jakąś uroczą reminiscencję jednego, bardzo wyględnego paltka ze swojej młodości i bardzo by chciała, żeby córuchna też takie miała. Więc szukają. Córka oczywiście jest nieszczęśliwa, bo zamiast paltka, chciałby ginekologiczną mini, którą noszą wszystkie szałowe koleżanki i kusą puchówkę, w której pięknie odmarzają nerki. Mama Ukwiał jednak bezlitośnie i w dobrej wierze szuka tego paltka, pielgrzymując od sklepu do sklepu i zamęczając w nieskończoność biednych pracowników. Jak wygląda taka sytuacja? Oto dramat w jednym akcie z trzema bohaterami, spisany na podstawie prawdziwych doświadczeń.
Po wejściu do sklepu Pani Ukwiałowa momentalnie szuka żywiciela, a kiedy złowi go wzrokiem, zaczyna powolny proces inwazyjnego i bezwzględnego przysysania się.
Pracownik, który już wie, co się będzie działo podchodzi do Ukwiałów – „Eee… Dzień dobry, w czym mogę pomóc?”
Ukwiałowa entuzjastycznie – „Szukam paltka dla córki! O – to moja córka, ładna, prawda? Dorosła już pannica, biust już jej rośnie” – tu rubaszny śmiech połączony z nieodpowiednim dla dorosłej kobiety pąsem – „Hehehehe, będzie miała po mamusi, tylko się uczyć nie chce bo złe koleżanki ma co ja z nią mam, ledwo skończyła 17 lat już się za chłopcami ugania, ja taka nie byłam, skaranie boskie…”
Córuchna przewraca oczami, wygląda jakby miała za sekundę zwymiotować – „Mamoooo, jezuuu, chodźmy stąd.”
Pracownik odpowiada szybko, zanim wątek edukacji i prowadzenia się zostanie znów poruszony – Jakiego „paltka” panie szukają?
Ukwiałowa, rozmarzona, rozwija wizję wyimaginowanego paltka, co brzmi mniej więcej dla pracownika tak – „bla bla bla bla blaaaaa blaaa”
Pracownik zasypany setką informacji na temat racjonalnej ceny, zawartości wełny, poliestru i praktycznego polaru, ewentualnego kożuszka, kieszonek i sznureczków, zaczyna mieć myśli samobójcze. Dzielnie idzie jednak między wieszaki proponując konkretne modele. Ukwiałowa już wie, że znalazła żywiciela, teraz za cholerę się nie odczepi. Jednak zupełnie niespodziewanie zaczyna pokazywać drugą, szatańsko wybredną stronę – „Nie. Nie. Brzydki. Za kogo pan mnie ma? Czy ja wyglądam na milionerkę? Nie. Nie. Za kogo pan ma moją córkę? Nie. Może? Ale jednak nie. Ten…? No! Ujdzie… Córciu przymierz.”
Córuchna wyrwana właśnie z działu fikuśnych, różowych dobrodziejstw tekstylnych, idzie jak na ścięcie, żeby przymierzyć jakiś szaro-bury wór, który kojarzy jej się tylko z zakonnicą, nie używającą nawet antyperspirantu i noszącą włosiennice w czterdziestostopniowym upale – „Oessuuu, co badziew, żena, mamo chodźmy stąd!”
Ukwiałowa urzeczona latoroślą odzianą w zgrzebny płaszcz zaczyna czarodziejskie podchody – „Boże, córcia, jak ty pięknie wyglądasz, zupełnie jak ja milion lat temu!”
I tu zaczyna się wojna psychologiczna, w którą zostaje wplątany Bogu ducha pracownik, traktowany w tym momencie niemal jak członek rodziny. Podejrzewam, że jedna rodzina mu wystarczy i nagła zażyłość z Panią Ukwiałową nie jest ani trochę sprzedawcy na rękę, ale skoro powiedziało się „a”…
Ukwiałowa zirytowana – „Pan jej powie, jak ona ładnie wygląda, bo przecież wygląda, prawda, że wygląda? Śliczna taka, skromna, pan je powie no powie jej pan!” – tu zaczyna się robić groźnie – „NO NIECHŻE PAN JEJ TO POWIE!!”
Córuchna, która jest zielona z zażenowania i strachu, że jakaś wyzwolona koleżanka przyuważy ją podczas zakupów z mamą i będzie później „darła łacha” szepcze – „mamoooo chodźmy stąd…”
W tym momencie pracownik sklepu już wie, że przegrał życie. Mógł przecież powiedzieć, że „paltek na jesienne słoty” w tym sezonie nie dowieźli, albo że ten sklep jest dla ździr i on by tu swojej córki w życiu nie ubrał. A w ogóle to mógł w tym czasie robić siku albo symulować gorączkowe poszukiwania czegokolwiek (powietrza? kurzu?) w magazynie. Życie jest jednak niesprawiedliwe!
Co się dzieje dalej? Płacz i zgrzytanie zębów. Pranie rodzinnych brudów i co oczywiste, szukanie winnego. Zgadnijcie kto nim jest? Historia się kończy tak, że po półtorej godziny tych wszystkich sensacji i zmagań Ukwiały idą na lody, a ekspedient zaczyna się zastanawiać nad zmianą pracy. Zły na cały świat już wie, że tylko frajerzy są mili dla klientów, więc kolejnemu, w mało zawoalowany sposób da do zrozumienia, kto tu tak naprawdę jest frajerem. Jest szansa, że następnym klientem będziecie właśnie wy. I tak krąg przemocy się zamyka! 😉
Te trzy przypadki wydają się ekstremalne, ale wyobraźcie sobie, że ta wasza sklepowa codzienność, w różnej intensywności, dzień po dniu daje wam równo i mocno w kość. Trzeba pamiętać, że ekspedient jest tylko człowiekiem. Czasami ma gorszy dzień, czasami ma jakieś problemy, które chcąc-nie-chcąc zabiera do pracy. Często na jego zmianie jest za mało osób. Bywa, że od dwóch godzin nie miał czasu iść do łazienki i sam już nie wie, czy zaraz się zsika, czy popłacze, a może zrobi dwie rzeczy na raz. Trzeba mieć również świadomość, że można od pracownika sklepu wymagać pomocy, ale obarczanie go decyzyjnością, proszenie o porady stylistyczne, zamęczanie własnymi historiami jest wyjątkowo nie na miejscu. Szczególnie jeśli idziecie do niedrogiej sieciówki. Historie można oczywiście mnożyć. Ostatnia para leginsów na manekinie. Jaki rozmiar ma standardowy manekin? 34-36. Do ekspedientki przychodzi kobieta w rozmiarze 40 i żąda (bo mało kto prosi), żeby jej te leginsy ściągnąć, bo ona chce je przymierzyć. Ekspedientka już wie, że tłumaczenie czegokolwiek jest bez sensu, bo skończy się na nieśmiertelnym wzywaniu kierownika. Musi więc zabrać manekina na zaplecze, bo nie można rozbierać go w sklepie. Widzieliście kiedyś zaplecza butików w centrach handlowych? Ciasne labirynty, w których można zwariować. Często rozmieszczone na różnych piętrach. Przytaszczenie manekina, przebranie go i powrót do klienta trwa wieki. A robienie tego ze świadomością, że klientka i tak się nie zmieści w te cholerne leginsy, więc ich nie kupi, może doprowadzić do białej gorączki. Zresztą, to i tak pryszcz. Co kochani klienci zostawiają w przymierzalniach? Mężczyźni lubią na przykład w prezencie porozrzucać chusteczki ubrudzone nasieniem (sic!), kobiety gubią zużyte gadżety związane z miesiączką, a pary dla odmiany zostawiają jeszcze ciepłe, niemal parujące chucią niebezpiecznego seksu, prezerwatywy (jedyna pociecha jest taka, że stosują antykoncepcję i jest szansa, że się nie rozmnożą). O co można zrobić pracownikowi awanturę? Że nie wie, gdzie w centrum handlowym sprzedaje się kwiaty, że w ofercie sklepu nie ma szczoteczek do zębów, że nie przyjmuje zwrotów rzeczy kupionych w innym sklepie, że źle składa ubrania. I tak w nieskończoność! Dziwicie się, że czasem ekspedientka ma zły humor? Ja już nie. Zaczynam dochodzić do wniosku, że po tygodniu takiej pracy siedziałbym za kratkami z zarzutem morderstwa z wyjątkowym okrucieństwem.
Pracownik

„Jestem ekspedientka – taka ze mnie handlowa królewna. Ten sklep to moje królestwo! Kliencie przyszedłeś na audiencję? Skoro musisz, to wejdź. Ale pamiętaj, to moja bajka!”
Oczywiście każdy medal ma dwie strony. A sytuacja, w której bogu ducha winny klient obrywa podczas zakupów rykoszetem za wszystkie możliwe patologie społeczne, jest oczywiście nieakceptowalna. Generalnie wiadomo, że mało ludzi wiąże swoją przyszłość z pracą w sklepie. Tymczasowe zajęcia charakteryzują się tym, że nikt nie czuje do nich powołania, a co za tym idzie, nie czerpie z nich żadnej przyjemności. Do tego dochodzą długie godziny spędzone na nogach i relatywnie małe zarobki. Zasada jest jednak taka, że jak się coś robi, to trzeba to robić najlepiej jak się potrafi, niezależnie od tego, czy jest się ekspedientem, kierownikiem czy prezesem. Wielu ludzi jednak tego nie rozumie i traktuje swoją pracę na odczepnego. Bo coś tam sobie studiują, albo studiowali, bo mają jakieś aspiracje i ambicje, których nie potrafią zrealizować i czują przeszywającą kości frustrację, że są zmuszeni usługiwać prostakom. To bardzo zła postawa, bo rodzi bardzo konkretną, negatywną reakcję. Wedle przysłowia, jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu, klient lubi się zrewanżować. Zobaczmy najpierw, jakie typy osobowości mogą nam zepsuć przyjemność z zakupów.
Zaczniemy od „Pawia”, który występuje głównie w większych miastach i osiedla się w bardziej prestiżowych sklepach. To co wyróżnia Pawia, to fakt, że wygląda lepiej niż sam klient. Nawet jeśli ma na sobie uniform, lub zwykły czarny t-shirt, to i tak przekazuje swoją postawą, że bardzo interesuje się modą. Podawanie ubrań traktuje jako przyczynek do modowej kariery i czuje się głęboko urażony tym, że nikt go jeszcze nie docenił. Za co właściwie miałby zostać doceniony, pozostaje jednak dla nas tajemnicą. Paw w głębi serca czuje powołanie do stylizacji, więc przechadza się dumnym krokiem po sklepie oceniając klientów od góry do dołu. Jeśli jesteście grubi, brzydcy lub źle ubrani to nie macie szans na jego zainteresowanie. Zresztą, o czym ja piszę? To sam Paw wybiera kto zasługuje na jego atencję. Szuka więc stalowo-złym wzrokiem kogoś, kto koresponduje z jego wizją wartościowej osoby i zaczyna poradnictwo. Ponieważ Pawie wiedzą doskonale co to style.com, czytają prasę i nawet kilka razy wbiły się po znajomości na jakiś pokaz, to teraz czują się moralnie zobligowane do niesienia kaganka modowej oświaty. Wtedy klientka, która szuka zielonego sweterka, może usłyszeć, że „chyba zwariowała, bo przecież jej kolor, to niebieski”. Dowie się też, że ma krzywe nogi, więc natychmiast powinna kupić spódnicę, która zakryje przed światem te pokraczne badyle, ewentualnie zostanie uświadomiona (co jest ekstremalnie szokujące), że w tym sklepie to raczej nie znajdzie nic dla siebie i powinna poszukać szczęścia gdzie indziej. Tu pojawia się spojrzenie, od którego więdną kwiaty, a powietrze zyskuje arktyczną temperaturę. Pawie to zmora lepszych sklepów i droższych butików. Są koszmarnie pretensjonalne, bo nie ma nic gorszego niż osoba, która nie zna swojego miejsca w szeregu. Żyje w poczuciu, że klient to trochę idiota, dla którego jedynym ratunkiem jest pełna miłosierdzia interwencja Pawia. Zasada jest jednak prosta – nie zostałeś poproszony o korektę sylwetki albo o wnikliwą analizę figurę? Nie udzielaj jej! Zmykaj szukać zielonego swetra, albo krótkiej spódniczki, bo taka twoja rola.
Kolejnym typem koszmarnego sprzedawcy jest „Suseł”. To taki typ ekspedienta który stoi w miejscu i właściwie ciężko stwierdzić, czy przypadkiem nie śpi. Zapytany o jakąś sprawę, podnosi rachitycznie głowę, niczym wyrwany z głębokiego letargu i powoli łapie kontakt z rzeczywistością. Susły zawsze coś pokręcą. Przyniosą zły rozmiar sukienki albo pomylą kolor. Suseł poproszony o inny numer buta, znika na zapleczu na pół godziny, po czym przynosi kompletnie inny model, oczywiście nadal ze złym numerem. Nie jest w stanie udzielić żadnej rozsądnej informacji, nie wie kiedy będzie dostawa czy wyprzedaż, nie potrafi przyjąć zwrotu, generalnie można pomyśleć, że sam proces oddychania pochłania mu tak dużo energii i skupienia, że nie starcza ich już na myślenie. Po Susłach widać, że nie robią tego ze złej woli. Nie ma w nich złości czy szyderstwa. Oni po prostu absolutnie nie nadają się do tej pracy, która wymaga przecież konkretnych umiejętności. Na Susła nie działa nawet groźba w postaci kierownika. Poproszony o zawołanie przełożonego podrepcze gdzieś przed siebie, w połowie drogi zapomni po co właściwie poszedł i wróci po 15 minutach. Z butami….
Bardzo irytujące bywają też „Pszczółki”. To specyficzny okaz, bo na pierwszy rzut oka wydają się miły, ale to tylko pozory. Chwila nieuwagi i zaczynają żądlić. Wydawałoby się, że Pszczółka to pracowity owad, ale tak naprawdę jest mistrzynią przerzucania swoich obowiązków na innych. Poproszone o pomoc zawsze znajdą jakąś wymówkę. Że tam stoi koleżanka, która wie lepiej, że teraz jest zajęta, że właśnie idzie do magazynu, że jest nowa (choć pracuje w sklepie od roku), że właśnie kończy zmianę albo w ostateczności, kiedy ktoś ją porządnie zirytuje, powie ostro „nie ma” i na tym kończy interakcję. Ilość sztuczek, które znają Pszczółki nie mają końca. Dzięki skrzydełkom, potrafią błyskawicznie uciec przed klientem, jeśli ten ma dziwną fanaberię i oczekuje pomocy. A nawet jeśli uda mu się sprecyzować prośbę, to pszczółka wesoło pokiwa głową i poleci w siną dal, na jakiś atrakcyjniejszy kwiatek, czyli w przypadku sklepu, ukryje się między wieszakami innego działu. Bywają sytuacje, że Pszczółka ma lepszy dzień. Zbesztana przez kierownika, lub znudzona bezczynnością zaczyna z niepokojącym entuzjazmem krążyć po sklepie. Fruwa wtedy od klienta do klienta i z szalonym uśmiechem pyta się dosłownie każdego „w czym mogę pomóc?, co budzi uzasadnione przerażenie. Całe szczęście sprzedaż bezpośrednia (czy relacyjna) traci już trochę na popularności, bo te sztuczne pytania wystrzelone w kierunku klienta na sekundę po przekroczeniu progu są dość krępujące. Oczywiście ta formuła nadal sprawdza się najlepiej w luksusowych butikach, gdzie w cenę ubrań jest wliczona również usługa. Na Pszczółki trzeba uważać, bo taki zmobilizowany owad wciśnie wam każdy kit udając, że to miód. Będzie kłamać prosto w oczy, po dwóch słowach przejdzie na „ty”, a na koniec, z niewiadomych względów zacznie mówić o sobie. Warto jeszcze dodać, że Pszczółki żyją w ulach, więc uwielbiają wspólnie bzyczeć. Kiedy dwie wesołe Pszczółki odnajdą się w jednym sklepie, to byczeniu nie ma końca. Szkoda tylko, że bardzo często bzyczą na temat klientów. Szalenie to nieeleganckie.
Jak widzicie, nerwowe sytuacje to standard w sklepach odzieżowych. Generują je zarówno klienci, jak i pracownicy. Owszem, może się zdarzyć, że klient poprosi nieświadomie o pomoc dekoratora, którego zakres obowiązków jest inny niż sprzedawcy, ale szczeknięcie „ja tu nie jestem od podawania ubrań” jest jednak absolutnie naganne. Tak samo, jak nierówne traktowanie klientów. Sytuacja w której dwie ekspedientki obsługują jedna osobę z całym naręczem ubrań (duży zysk, będzie premia), całkowicie olewając drugą, bo ta wzięła do przymierzalni tylko spodnie, jest niedopuszczalna. Ale wiadomo, kwestia pieniędzy jest bardzo ważna. Z jednej strony klienci w Polsce ciągle hołdują zasadzie „płacę, to wymagam” i tym tłumaczą sobie swoje chamskie zachowanie. A pracownicy sklepów są wiecznie maltretowani wynikami sprzedażowymi, które zazwyczaj są zbyt niskie. Dlatego kierownictwo wymyślają absurdalne inicjatywy. W jednej z popularnych sieciówek, na hasło z głośników „Zdzisia (czy inna Frania) proszona do kasy nr 10” każdy pracownik był zobligowany do tego, żeby natychmiast podejść do najbliższego klienta i zaoferować swoją pomoc. Jak ma się czuć osoba pracująca w takim sklepie? Nie owijając w bawełnę, jak debil, który uczestniczy w idiotycznym komercyjnym flashmobie!
To nie jest tak, że któraś ze stron jest bardziej lub mniej winna, albo poszkodowana. Nie zapominajmy, że do tanga zawsze trzeba dwojga. Największym problemem jest po prostu fakt, że nasze społeczeństwo zachłyśnięte kapitalizmem nie nauczyło się jeszcze jak korzystać z jego dobrodziejstw. Ciągle pokutujemy za czasy, które zabiły w nas obycie, kulturę i szacunek do pracy innych. To przykre wnioski, ale nadal najpopularniejsza prezentowana postawa wygląda tak, że bardzo dużo chcemy i wymagamy, ale niewiele dajemy z samych siebie. A wzorców przecież nie trzeba szukać daleko. Wystarczy krótka wizyta w Niemczech, gdzie kultura konsumpcji jest na o niebo wyższym poziomie. Poszerzanie horyzontów nie boli. Serio, wierzcie mi na słowo!
A metoda? Oj, niezwykle wymagająca. Boję się, że nikomu nie przypadnie do gustu. Co zrobić, żeby podczas zakupów, lub pracy w sklepie uniknąć niepotrzebnych nerwów? Wystarczy na każdą sytuację spojrzeć z perspektywy drugiej osoby i zadać sobie pytanie – czy chciałbym, żeby mnie też tak potraktowano? Ah, te moje bajki! Urocze, prawda?
Tobiasz Kujawa
Never Ending Freestyle Voguing
freestylevoguing@gmail.com
PS. Jeszcze raz dziękuję moim kochanym Żabom za wszystkie komentarze i maile. Jesteście WIELCY! ❤
PS2. Dziękuję też Marcie Tomczyk za świetną ilustrację. Jesteś mega! ❤
Piękna ilustracja! Dopiero po chwili zobaczyłam cudowny napis na torbie 😀 Historie (niestety) prawdziwe, chociaż przyznaję, że przez pół roku pracy w sklepie nie spotkałam się z ani jednym przejawem chamstwa i myślę, że jeśli faktycznie okazuje się komuś szacunek i robi się coś najlepiej, jak tylko można, to te złe emocje gdzieś znikają. Problem w tym, że często zarówno klient, jak i sprzedawca, są zbyt zachłyśnięci byciem krową/pawiem (dlaczego nie bażantem?:D), że nie potrafią się przemóc i powiedzieć „dziękuję”, „proszę”, bez teatralnych westchnień i tupania nogą. Ten wpis powinien być zawieszony na drzwiach każdego centrum handlowego 😉
PolubieniePolubienie
bosko, bosko naprawdę! Tobiaszu, spostrzeżenia nie do zajechania, a wiem co mówię, bo swego czasu sama pracowałam w takim sklepie typu Tera… 😉 pozdrowienia!
PolubieniePolubienie
Jako były pracownik Zary całkowicie się zgadzam z powyższym tekstem. 😉 Klienci często zapominają, że maja do czynienia również z człowiekiem 😉 A jeśli jesteś dobrym człowiekiem to będziesz też dobrym klientem, sprzedawcą, kierownikiem, etc ; )
PolubieniePolubienie
ale to nie chodzi przecież tylko o sklepy. wszelkie relacje na płaszczyźnie klient-pracownik czyli człowiek-człowiek zależne są od naszej kultury, uprzejmosci i zasady, by nie czynić drugiemu, co tobie niemiłe…wiadomo, że chamstwo zawsze będzie generować chamstwo. i tylko sztuką jest by nauczyć się na chamstwo odpowiadać usmiechem. bezcenna jest potem konsternacja takiego człowieka-buraka. sprawdziłam na własnej skórze. nie chodzi o to by dać sobie jeździć po głowie, ale by nie dać się sprowokować i zniżyć do poziomu potencjalnego chama.
PolubieniePolubienie
Jak tylko zaczęłam czytać tekst pomyślałam o sieciówkach w Niemczech – po zakupie bluzki za 10euro Pani uraczyła mnie max szerokim uśmiechem i ‚miłego dnia’ też było. Wiadomo, że raczej sztuczne, ale całkiem miłe.
Dlatego zawsze i wszędzie startuję z przyjaźnią i miłością, dopiero jak w odpowiedzi dostaję minę-buca i pracuję-tu-za-karę to…to też odpowiadam jak za karę.
PolubieniePolubienie
Poniedziałkowy poranek to idealny czas na ten tekst, uśmiałam się dość mocno. Nie rozumiałam tego „syndromu sprzedawcy”. Że z jednej strony niemiły, a z drugiej słownie karmi mnie miodem. Że niby zmęczony, ale za chwilę zacznie mnie męczyć, że nowa kolekcja doszła, że coś mi pokaże, że mi doradzi. Że mina jakby miał gówno pod nosem, ale za chwilę uśmiecha się do mnie na zachętę. Nie rozumiałam, dopóki sama nie zaczęłam być sprzedawcą… Chyba najgorzej wspominana praca.
Naiwnie myślałam, że skoro ludzie przychodzą do galerii handlowej, dużej galerii, w dużym mieście i mają zamiar wydać duże pieniądze na rzeczy, których albo nie założą poza tym jednym (czy 10) razem w przymierzalni, albo nie są im one potrzebne, to jakieś minimum elementarnej kultury sobą reprezentują. W pracy nauczyłam się jednego – nawet jeżeli ktoś ci nie odpowiada całym swoim jestestwem, to jesteś w pracy i jakiś poziom trzeba trzymać (nerwy na wodzy zawsze są trzymane, nawet jak klient mi wykrzyczał, że „tutaj jest taki syf, ja mam to w dupie, już tu nie wrócę”, to się popatrzyłam na niego, na klientów stojących za nim (supermarket i kasa) i odpowiedziałam „nie musi Pan, ma Pan do tego prawo, do widzenia”, no bo co mam się denerwować?), bo burakiem nigdy nie byłam i nie zamierzam być.
Pewne zachowania w relacji klient-sprzedawca mnie zawsze irytowały. Że ledwo wchodzę, to już się czuję napastowana słownie i wzrokowo. Teraz wiem, że sprzedawcy nie są na tyle nienormalni, tylko że Oko Wielkiego Brata lub Siostry zwanych kierownikami wszystko widzi. i molestuje. Główny argument „wiesz, jeżeli będziemy niezadowoleni ze współpracy, to nie będziemy Cię tu trzymać”. Do tego to ich łażenie po sklepie i układanie rzeczy, które są ułożone (jak podłoga jest czysta, to nie myję jej zanim się nie zabrudzi na nowo, bo niby PO CO?), no ale w sklepie nie ma stania! A jak już wyjątkowo długo nie ma ludzi, to jazda z rozmiaróweczką. Do tego kilkukrotne podchodzenie i pytanie „czy można w czymś pomóc”. Teraz już wiem, że to zwykłe dbanie o swoją dupę. Bo kiedy klient nieumiejętnie szuka rozmiaru jeansów… z całej kupy jeansów… które ja przed chwilą układałam… to kupę trzeba złożyć po minucie raz jeszcze. Ale nie, nie, skądże, ja wiem co robię, ja pomocy nie potrzebuję, ja sobie poradzę.
Przymierzalnie. Teraz już wiem po co są limity na zabierane do niej rzeczy. Kradzieże to jedno i dość oczywiste. STERTY, jakie czasami udaje się z takiej przymierzalni wyciągnąć, to jest hit. 10 sztuk, 15. Norma. Odwieszenie rzeczy na wieszak na lewo stronę? A kto bogatemu zabroni? A kto cebulakowi zabroni? Nasz klient, nasz pan (w tym momencie przypomina mi się nieśmiertelny skecz Ani Mru Mru w chińskim barze…)…
O zarobkach mówić nie będę, bo udało mi się już pracować za jeszcze niższą stawkę. Im więcej pracuję z ludźmi, tym bardziej dochodzę do wniosku, że są niewychowani, niekulturalni, że nie dbają o swoją higienę, choć to nadal mnie zaskakuje. Że mają poczucie wyższości, że ja ich obsługuję I tyczy się to nie tylko dziewczynek 15+. Kiedy jestem w pracy staram się nie denerwować, odpowiadać kulturalnie na szereg kretyńskich pytań. Staram się, nie zawsze wychodzi, bo mam alergię na głupotę. Zdarzają się perły, które podziękują, uśmiechną się, które będą życzyły mi miłego dnia i miały nadzieję, że następnym razem również trafią na mnie. Rzadko. Większość klientów to gbury. Teraz to wiem.
PolubieniePolubienie
Świetny tekst! Nigdzie jednak nie spotkałam takiej obsługi jak na Ukrainie : Wchodzę do sklepu „Dzień dobry” cisza. Pani za ladą maluje paznokcie, po kilku minutach rozglądania się po sklepie pytam grzecznie „Czy nie przeszkadzam?” Pani ekspedientka równie grzecznie „ależ skąd” i nieprzerwanie maluje paznokcie :).
Niemniej doskonale rozumiem sprzedawców – jak na sprzedawcę przystało i doskonale rozumiem klientów. Do tanga trzeba dwojga.
PolubieniePolubienie
Pracuję w handlu i bywam klientem, wszystko co przeczytałem powyżej to szczera prawda.
Do tego kiedy dochodzimy do ceny konflikt ulega eskalacji i często niby zadowolony klient nagle robi się „drażliwy” i „wymagający”, a sprzedawca „niekompetentny” i „sztywny”.
A przecież nikt nie zmusza nas do zakupów.
Możemy spokojnie pogadać o produktach, potergować się o ich cenę ale jak nie wyjdzie zawsze jest kolejny dzień i inny sklep.
Warto do zakupów podejść jak do zabawy w „kotka i myszkę” możemy wtedy zyskać więcej niż fajny ciuch czy gadżet, miło spędzimy czas.
PolubieniePolubienie
Nigdy nie miałam żadnej napiętej sytuacji w sklepie, jak żyję 25 lat. Być może ktoś mi tam powiedział na odczepnego „nie ma”, ale nigdy nie odczułam żadnego zachowania jako złośliwości albo objawu złej woli.
Za to nieodmiennie ciepło wspominam historię mojej przyjaciółki, dziewczyny bardzo zamożnej, której raz zdarzyło się wparować do sklepu z drogimi butami w odzieży średnio wyjściowej. Towarzyszył jej chłopak, Anglik, który świetnie mówi po polsku, ale czasami ma problemy z eufemizmami i wali brutalną prawdą w twarz z rozbrajającą bezpośredniością.
– przepraszam, mogłaby mi Pani zdjąć zdjąć z góry tamte buty?
wzrok taksujący z góry na dół, pogarda:
– i tak pani nie stać…
kumpela wpieniła się, obróciła na pięcie i chciała wyjść, a wtem jej chłopak z bólem na twarzy:
– dlaczego jest pani taka niemiła? CHYBA NIKT PANI NIGDY NIE KOCHAŁ.
made my day XD
PolubieniePolubienie
Ja z kolei miałam taką sytuację w Zarze. Wcześniej wypatrzyłam bardzo fajną torebkę za niewielkie pieniądze (bodajże 129zł), ale w innym centrum handlowym i nie bardzo wiedziałam gdzie jej szukać. Nie mogłam za nic znaleźć tej torebki, więc poprosiłam o pomoc ekspedientkę. Kiedy powiedziałam, że torba kosztuje 129zł zostałam wyśmiana. „W naszym sklepie nie ma takich torebek. Za 300, 400zł? Owszem. Ale poniżej 200zł?!”. Postanowiłam więc opuścić sklep. Na szukaną torebkę natknęłam się zaraz obok wejścia 😉
PolubieniePolubienie
Pracowałam w sklepie i wiem, że to głównie pracownicy są winni takiemu zachowaniu. Mnie, moja firma X zmuszała do wciskania babom niedobrych na nie rozmarów. Na szkoleniu przedstawiono nam plan, że jeśli Pani na oko ma rozmiar 44, to ja mam jej powiedzieć że NAPEWNO nosi 40 lub 38 i zaraz jej to przyniose. Moja uprzejmość (i bezczelność) zmusiła mnie do powiedzenia pracodawcy, że tego robić nie będę, bo ona i TAK TEGO NIE KUPI, więc gdzie tu chwyt marketingowy i zwiększanie sprzedaży? a oni: ale mówiąc jej że nosi 44 ją obrażasz, bo u nas takich rozmiarów nie ma. BUM. Koniec końców, przytaknęłam a w pracy robiłam i mówiłam co chciałam, bo nienawidze ludziom wciskać kitu. Bez sensu.
Do tego – uwielbiam zwalnianie. Pewnego dnia, w pracy z dekoratorem zauwazyłam że półki są puste(bestseller się sprzedał) więc zaproponowałam jego zmiane na coś innego (zasugerowałam, zagaiłam – nie mylić z KAZAŁAM – bo kim ja jestem, głupim sprzedawcą), najlepiej coś co się nie sprzedaje od dłuższego czasu, a kłuje mnie w oczy. Dekorator przytaknął i gdzieś się rozpłynął. Wypowiedzenie dostałam tydzien potem, z zaznaczeniem, że nie potrzebują oni osób kreatywnych(OK.) tylko pracujących na ich sukces i że kreatywna to ja powinnam być w domu.
Nie wytrzymałam i powiedziałam jej co miałam do powiedzenia i wyszłam.
Trzecią stroną medalu jest też zachowanie się pracodawcy, ich wszystkie wewnętrzne sztuczki manipulacyjne, którymi musimy się posługiwać, pierdolenie o szopenie.
Pozdrawiam Tobiasz, pisz więcej bo w pracy się nudzę.
PolubieniePolubienie