Od kiedy zostałem członkiem rady programowej OFFa, mój stosunek do tej konkretnej sceny polskiego Tygodnia Mody zmienił się diametralnie. Nic dziwnego – będąc jedną z osób odpowiedzialnych za selekcję programu, czyli wybór kolekcji, OFF stał mi się dużo bliższy, a co za tym idzie, moje podejście do niego zmieniło się na bardziej emocjonalne.
Czym jest OFF? Podejrzewam, że każdy ma jakąś teorię na ten temat. Niestety, według mnie ta scena jest ciągle pozbawiona konkretnej tożsamości. Dla jednych jest to platforma dla debiutantów, taka mała poczekalnia do Designer Avenue. Inni uważają OFFa za ostoję mody „dziwnej” i „niekomercyjnej”. Takie myśli generuje zresztą sama nazwa – Out of Schedule – „poza harmonogramem”. Czyli kolekcje, które nie zmieściły się głównym nurcie Alei Projektantów. Dla mnie wymarzony OFF to ubrania, które mogą wykraczać poza kontekst użyteczności, robiąc ukłon w kierunku wybujałej estetyki, konceptu, fantazji, mody polemicznej i intelektualnej. Taki schemat jest też najbliższy mojemu pojmowaniu mody. Co więcej, tylko takie kolekcje są w stanie wypromować polską modę na świecie. I nie mówię tu o promocji sprzedażowej, bo satynowe koszmary i tak znajdą uznanie w oczach ludzi wykastrowanych z gustu i świadomości. Chciałbym jednak, żeby Polska była również kojarzona z modą ambitną, kolekcjonerską. Tworzoną dla koneserów świetnego, przemyślanego wzornictwa. Dla trendsetterów, wielbicieli awangardy, którzy nie boją się wyjścia poza schemat codziennego, banalnego ubioru. O takiego OFFa naprawdę warto walczyć. I co najważniejsze, taka moda naprawdę powstaje w naszych mało przychylnych warunkach. Jednak bez odpowiedniej promocji zginie.
W tym roku OFF znów zmienił lokalizację. Tym razem trafił w gościnne progi Centrum Promocji Mody łódzkiego ASP. Świetna multimedialna sala, wypełniona po brzegi doskonałym oświetleniem i nowoczesnymi ekranami. A do tego krótki wybieg na podwyższeniu i wygodne trybuny na których zmieścili się wszyscy goście, a warto przypomnieć, że był to spory problem podczas poprzedniej edycji. Jedyny mankament to odległość od głównego miasteczka Fashion Weeku. I choć miejsce jest bardzo dobre, to nadal twierdzę, że OFFy kategorycznie powinny wrócić na główny teren łódzkiego Tygodnia Mody. Rzucanie nim po całym mieście w regularnych, półrocznych odstępach działa niestety na jego szkodę. Prowokuje opinie, że nikt nie ma pomysłu co z tą sceną właściwie zrobić, gdzie ją wcisnąć. Czym ona ma być? Ot taki modowy „kwiatek do kożucha” – nic dodać, nic ująć.
MoMi-ko – Monika Misiak-Kołsut
Japonia jest doskonałą i niewiarygodnie bogatą kopalnią inspiracji dla projektantów. Od tej tradycyjnej, pełnej pięknych worów i krojów, przez ascetyczną współczesną modę, aż po japońską modę uliczną, która skupia w swojej różnorodności cały świat. Pełne czarnej słodyczy gotyckie lolity, szalone fruitsy łączące wszelkie możliwe kolory, desenie i faktury, tęskniący do przyszłość wielbiciele cyber punka to tylko fragmencik tego wspaniałego bogactwa, w którym niezmiennie wygrywa największa wartość mody – radość noszenia ubrań i wyróżniania się na tle innych. Harajuku to wybieg osadzony w codzienności, oddech od życia wypełnionego mundurami i ustalonymi kodami ubioru, ostoja dla każdego, kto ma potrzebę wyjścia poza realność, użyteczność i kontekst.
Kiedy z głośników poleciała piosenka Gwen Stefani „Harajuku Girls” momentalnie poczułem fantastyczną energię. Noga rytmicznie podskakuje, oczy wędrują po energicznych idących modelkach. Kolekcja „Nekobukuro” to nawiązanie do japońskiego mini-zoo, w którym za odpowiednią opłatą można pobawić się z kotami. Co lubią koty? Oczywiście ryby. Ironiczne rybki, ku kociej uciesze, pojawiły się w formie obrazków, aplikacji, przywieszek i broszek. Zaraz obok rybek, pojawia się oczywiście motyw uproszczonego kształtu głowy czteronogich miauczycieli. Kolekcja efektownie miesza rozmaite nadruki i desenie. A właściwie to nie efektownie, ale urzekająco naiwnie. Uwagę zwracają doskonałe stylizacje – kolorowe peruki, podkolanówki i ironiczne maseczki na usta, kojarzące się tak dobrze z Azjatami, którzy noszą je z szacunku do innych ludzi – kiedy są przeziębieni nie chcą ich innych narażać na zarażenie. MoMi-ko aby uciec od kliszy zrezygnowało użycia japonizujących fasonów. Luźne sylwetki kojarzą się przede wszystkim ze współczesną modą uliczną. Luz, wygoda, oryginalność zawarta w detalach. Duża dawka dystansu do siebie i świata. Ta idea przewijała się nie tylko w krojach, ale i materiałach – w kolekcji pojawia się dużo dzianin. A do tego świetna, bardzo luźno tkana włóczka, która (na przykład) stworzyła w jednej spódnicy finezyjny kontrast z wzorzystym karczkiem. Przyznam, że zabrakło mi jednak mocniejszego wykorzystania awangardowego potencjału tego tematu. Dwie-trzy sylwetki zrobione z większym przytupem mogły doskonale podtrzymać energię pokazu, który zaczął się świetnie, ale po jakimś czasie zaczął ją niestety tracić.
Niemniej jest to udany sezon. Myślę, że MoMi-ko to marka, która ma doskonałe szanse na podbicie serc dość bogatego grona wielbicieli japońskiego street-fashion. Tak jak pisałem, ten temat to istna kopalnia inspiracji. I nawet funkcjonując tylko wewnątrz jego ram (na co wskazuje nazwa marki) można go eksploatować na rozmaite sposoby. Podsumowując – z chęcią zobaczę kolejną kolekcję tej marki.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Kas Kryst
Marka Kas Kryst w krótkim czasie stała się „pewniakiem” sceny OFF. Jej moda, realizująca szeroko pojęty „streetwear”, łącząca charakterystyczne materiały ze świetną funkcjonalnością i odrobiną sportu, przypadła do gustu zarówno branży, jak i odbiorcom. Kwestia funkcjonalności nie jest tu oczywiście moim domniemaniem czy projekcją, ale wiedzą zdobyta w trakcie noszenia jej projektów. Krytyka mody nie polega tylko na pisaniu o niej. O jakości projektu może również świadczyć fakt, że konkretna osoba nosi konkretne rzeczy. A moda Kas Kryst ma w sobie pewien szczególny „smaczek”. Mimo tego, że idzie w kierunku awangardy, świetnie podkreśla płeć osób, które ją noszą. Mężczyźni ani trochę nie tracą na swojej męskości, a kobiety pokazują, że bycie seksowną i atrakcyjną można realizować na wielu, często dość nieoczekiwanych pułapach. Nie inaczej było również podczas ostatniej edycji łódzkiego Tygodnia Mody.
Kas Kryst dalej eksperymentuje, rozwija się. Do swojej ulubionej bazy kolorów opartej na czerniach, szarościach i metalach, dodała biel, błękit i granat. A do tego sporo błysku w postaci cekinów. To jednak nie koniec, bo jej kolekcje nadal rozwijają temat kontrastów, uzyskanych przez teoretycznie niepasujące do siebie materiały. W nowym sezonie zaraz obok impregnowanej bawełny, naturalnych skór, ciężkich obiciowych materiałów na wiskozowych podszewkach, pojawia się nawet aksamit! Kreowanie kolekcji wybiegowych powinno w sobie łączyć dwa aspekty – wizerunkowy i sprzedażowy. Z jednej strony trzeba zadowolić i zaciekawić dziennikarzy, stylistów, a z drugiej – zachęcić klientów. Dlatego obok ciężkich, niemal pancernych sylwetek z plecionek i trójkątnych łat, pojawiają się doskonałe „codzienne” bluzy, płaszcze, koszulki i dwuwarstwowe spodnie. Osoby które mają ochotę na kolejny krok, znajdą ciekawe skórzane patchworki, które łamiąc rygor geometryczności (romby, trójkąty z innych sylwetek), jeszcze lepiej podkreślają kunszt krawiecki.
Istotnym elementem tej na wskroś symetrycznej kolekcji (asymetria pojawia się tylko w zapięciach kurtek, płaszczy) są też dzianiny i plecionki. Choć są bardzo efektowne i kunsztowne, to ich masywność zbyt mocno obciąża sylwetkę, działając na jej niekorzyść. Nawet jeśli jest to kwestia świadomego operowania „nieatrakcyjnością”, to niestety niezbyt udana. W damskim wariancie nieznacznej lekkości dodały im frędzle, w męskim – zestawienie z delikatnym płaszczem. Zdaję sobie sprawę, że ciężar materiału został wykorzystany do podkreślenia urody i faktury skomplikowanych splotów. Jednak delikatne „odchudzenie” tych dzianin dodałoby sylwetkom więcej oddechu, mobilności.
Warto też dodać, że ułożenie sylwetek w pokazie było bardzo przemyślane. Wielu projektantów nadal hołduje zasadzie prezentowania bloków kolorystycznych, nie zdając sobie sprawy, że bardzo często działa to na ich niekorzyść. Kas Kryst rozrzuciła trzy męskie, białe sylwetki, łamiąc je innymi projektami. Trudno nie docenić takiej świadomości własnych projektów. Dodatkowy punkt należy się również za charakteryzację – kolorowe włosy odcięły modeli od realności
Kas Kryst niezmiennie udowadnia, że jej głowa jest pełna świetnych pomysłów. Zaskakuje nieoczekiwanymi rozwiązaniami i realizuje zamysł, który opiera się na wyjątkowym wyczuciu kontrastów. Ten zamysł jest tym bardziej intrygujący, że choć posiada widoczne na przestrzeni sezonów konsekwencję i rygor, to nadal przechodzi nieustanną metamorfozę. Dlatego mam nadzieję, że „łamanie” własnych reguł na stałe zagości w pokazach Kas Kryst.
(Zdjęcia: Marek Makowski)
Paulina Matuszelańska
Jak z czegoś nieatrakcyjnego zrobić kawał porządnej, niezwykle świadomej mody? Zapytajcie Paulinę Matuszelańską! Jest to chyba jedyna projektantka, która tak umiejętnie połączyła w jednej kolekcji (a nawet sylwetce) brąz i odcienie niebieskiego, duet który w ubraniach generuje głównie ciarki na plecach. Co więcej – to nie są piękne czekoladowe brązy sparowane z obłędnymi kobaltami, ale bardzo mało atrakcyjne warianty tych barw. Oglądając ten pokaz miałem wrażenie, że Paulina działa na podstawie reguł matematyki. Dodaje minus do minusa i zgodnie z logiką wychodzi jej plus. Wielki plus.
Kolekcja na sezon wiosna/lato 2014 to niezwykle przemyślana, świadoma i konkretna moda. Delikatnie potraktowana asymetria dosłownie płynie przez większość sylwetek. Użyta w formie obłych przeszyć przelewa się z koszuli na spodnie, walczy z kratką, spływa nieregularnie po rękawach, wypływa warstwami spod kurtki o trudnym, trapezowym fasonie. Tę kurtkę projektantka mogła oczywiście „ratować” wdzięczną spódnicą, ale najwyraźniej pójście na łatwiznę i kompromisy nie leży w jej naturze. I całe szczęście, bo sylwetka dopełniona spodniami i warstwami, zamiast podążać w kierunku sztampy, zachęca do odkrywania niuansów i pomysłów, które zostały zawarte w ubraniach.
Przeciwwagą dla stonowanych barw stały się fantastyczne, lakierowane skóry, które przypominały barwy wzięte z chitynowych owadzich pancerzy, a co za tym idzie nadal rozwijały koncepcję naturalności i pięknych, dzikich pejzaży. Kolekcja Pauliny uwodzi swoim wysmakowaniem, a trudne sylwetki mają w sobie sporo przyjemnego intelektualnego snobizmu – mam wrażenie, że aż wypada je lubić.
Matuszelańska bardzo wrażliwie i taktownie interpretuje współczesną kobiecość. Odrywa ją od nachalności, ostentacji i wulgarności. Nadaje jej miękką naturalność, prowadzi delikatną linią, okrywa wygodą. Nie myślcie jednak, że ta kobieta jest romantyczną, zawodzącą mimozą. To babka z charakterem. Tylko tak dużym, że kompletnie nie trzeba go na siłę podkreślać!
(Zdjęcia: Jakub Pleśniarski / Lamode.info)
Monika Błotnicka
Ach ta Monika Błotnicka! Ona ma pomysły i nie zawaha się ich użyć. Muszę też przyznać, że nie ma ze mną lekkiego życia. Zawsze kiedy piszę o jej kolekcjach musi być jakieś kręcenie nosem. Za pierwszym razem narzekałem na sznurki, potem na nieudane stylizacje, a na co będę narzekać dziś? Zaraz się przekonamy!
Ubrania modułowe, czy takie, które podlegając rozmaitym manipulacjom zmieniają swoją formę i użyteczność to w Polsce ziemia niczyja. A projektowanie takiej mody, to prawdziwa (kontynuując klimat ziemistych porównań) prawdziwa orka na ugorze. Mało kto docenia wielofunkcyjność ubrań, ale i tak nie ma to większego znaczenia, bo właściwie nikt tak nie projektuje. Nie mam żadnego pomysłu dlaczego tak się dzieje. A czy to nie jest szalenie fajne, że przy zakupie jednego ciucha możemy dostać drugi „w komplecie”? Uważam, że ta idea jest rewelacyjna.
Najnowszy sezon projektantki to miks najróżniejszych faktur, kolorów i fasonów idący w kierunku współczesności przełamanej niebanalnym podejściem do konstruowania kolekcji. Nie chcę używać słowa „przypadkowy” bo byłoby nieakuratne, dlatego napiszę „ptachworkowy”. Tak jak patchworki szyje się z małych kawałków rozmaitych materiałów, tak kolekcja Błotnickiej jest zbiorem najróżniejszych kierunków zebranych pod postacią sezonu wiosna/lato 2014. Spódnica maxi, która może być też spódnicą do kolana idzie w parze z kusą, geometryczną bluzką, sukienką prawie elegancką i transparentnym płaszczem, który w razie potrzeby zmieni się w kurteczkę. Wszystkie te pomysły zostały zapakowane w bogactwo materiałów: organzę, szyfon, powlekane poliestry, ortaliony i żakardowe jedwabie. Ten radosny, twórczy chaos został sklejony wykorzystaniem przeźroczystością i odkrywaniem ciała.
Owszem, brakuje tu jeszcze kunsztu krawieckiego, większej ogłady w korzystaniu ze zróżnicowanych materiałów i konsekwencji w dobieraniu fasonów, ale… No właśnie, jest również jedno wielkie, soczyste „ALE”. Jest to kolekcja eksperymentalna, której kierunek został dodatkowo podkreślony przez skomplikowaną choreografię Maćka Majznera. Wielokrotne wyjścia modelek miały podkreślić wielofunkcyjność niektórych elementów kolekcji. Niestety, niektóre z nich były na tyle dyskretne, że przy tej ogromnej ilości rozmaitych detali, mogły zostać niezauważone.
Nie sposób jednak nie docenić intencji i pomysłów projektantki, które stanowią ewenement na skalę naszego kraju. Jest to wyśmienity kierunek poszukiwań. Powiem więcej – ten kierunek jest na tyle unikalny, że warto się w nim wyspecjalizować i zbudować z niego trzon dla dalszych sezonów. Dlatego przymykam oko na nie zawsze udane konstrukcje, bo mam świadomość na jak skomplikowany temat porwała się projektantka. I nadal podtrzymuję (chyba rodzi się z tego nowa tradycja) moją opinię – warto obserwować Monikę Błotnicką. Mam nadzieję, że w końcu znalazła na mapie mody konkretny szlak, który położy kres chaotycznym poszukiwaniom konkretnej estetyki i da możliwość maksymalnego, technicznego wypieszczenia sylwetek.
PS. Wielkie gratulacje za wybór muzyki – Pantha du Prince jest rewelacyjny.
(Zdjęcia: Marek Makowski)
Magdalena Kubalańca
Slow Fashion – chyba tak najlepiej można określić modę Kubalańcy. A jeśli dodam do tego opis prezentacji i fakt, że na ubraniach pojawił się delikatny wzór przedstawiający zarys żółwia, to wszystko stanie się jasne. Pokaz Magdaleny był jedną z najpiękniejszych prezentacji podczas tej edycji Tygodnia Mody. Powolny, oniryczny, dosłownie zamroził mnie na kilka minut i niemal wprowadził w estetyczny trans. Doskonale dobrana muzyka i choreografia rozbudowana o cztery drewniane kubiki, na które wspinały się modelki, wspaniale wpasowała się w klimat ascetycznej kolekcji. Co ciekawe, jest to absolutny zwrot o 180% w porównaniu do kolekcji SS 2013. Tamten sezon był chaotyczny, przekombinowany, nieprzemyślany. Nie żałowałem jej gorzkich słów. Jak widać Magdalena ciągle poszukuje konkretnej estetyki i kierunku, w którym mogłaby realizować swoją wizję mody.
Sezon Kubalańcy wpisuje się w kierunek mody wygodnej, przytulnej, bezpiecznej. Wysmakowany w swojej prostocie i użyteczności z pewnością znajdzie niejedną odbiorczynię, dla której stanie się konkretną alternatywą dla zakupów w sieciowych sklepach. Niestety, na tle innych OFFowych kolekcji Magdalena ginie śmiercią naturalną. Jej propozycja jest zbyt prosta jak na scenę OFF, a jednocześnie zbyt banalna, żeby włożyć je w ramy minimalizmu czy mody intelektualnej. Nie zrozumcie mnie źle, doskonale rozumiem kierunek mody opiewającej prostotę, funkcjonalność i oderwanie od popularnych trendów. Powyższe zdania traktujcie bardziej jako spostrzeżenie, niż oskarżenie. Niech o jakości tego wzornictwa świadczy fakt, że podczas procesu eliminacji, ta kolekcja była na tyle dobra, że optowałem za przeniesieniem jej na wybieg Designer Avenue. Niestety. Niestety- nie starczyło tam miejsca dla Magdaleny, a wielka szkoda, bo taki transfer mógł zdecydowanie zadziałać na jej korzyść. Kubalańca posiada ogromny potencjał umiejętnej i estetycznej prezentacji ubrań, który na wybiegu Alei Projektantów na pewno zostałby doceniony. Nie wspominając o tym, że konfrontacja z projektami niektórych twórców postawiłaby ją w wyjątkowo dobrym świetle, w myśl hasła – jeśli nie potrafisz, to nie kombinuj i stawiaj na prostotę, bo prostota zawsze się obroni. Tym bardziej, że w kolekcji znajdziemy świetne kamizelki z kapturami, miłe piżamowe zestawy, klasyczne plisowane spódniczki. Są to doskonałe bazy do stylizacji, a ja jestem ostatnią osobą, która by tego nie doceniła. Magdaleno, rozbudowuj następną kolekcję, kieruj się na Aleję i pokaż wszystkim jak pięknie można oprawić skromną i przystępną modę!
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Jankowska & Tomaszewski
Zacznijmy od tego, że duet projektantów nie pokazał kolekcji, tylko 8 sylwetek. Owszem, sprytniejszy twórca, odpowiednio manipulując koszulkami i majtkami z sieciówki, mógłby z tego zrobić co najmniej 16 zestawów. Dlatego doceniam szczerość. Ten mikro-sezonik oparty na złamanych bielach, mocnej żółci i przeźroczystościach nie jest jednak moim spełnieniem marzeń o pokazie na scenie OFF. Wykorzystanie folii trąci już banałem, a grafiki „inspirowane” twórczością Jeana Cocteau, choć same w sobie są przyjemne, to kompletnie nie idą w parze z kierunkiem, który przewija się w kolekcji i aspiruje do nowoczesnej mody. Niemniej dwie sylwetki bardzo pozytywnie wyróżniły się na tle reszty – męska, z transparentną, prążkowaną koszulą i spodniami za kolano, jak i damska, z klasyczną białą sukienką przełamaną przeźroczystą, kusą kurteczką. Biżuteria wykorzystana w pokazie, stworzona z bursztynu, miedzi i srebra, a także akcesoria w postaci słuchawek wprowadziły niepotrzebne zamieszanie estetyczne. Jankowska i Tomaszewski najwyraźniej nie mieli zaufania do swoich kreacji i postanowili je dodatkowo „ozdobić”. Absolutnie nie tędy droga, a nawet jeśli, to nie w tak naiwny sposób. Podobne zagrania przypominają bardziej trzeciorzędny konkurs dla debiutantów, niż pokaz na polskim Tygodniu Mody.
Nie będę ukrywać rozczarowania. Dwie sylwetki opisane powyżej mogłyby stanowić doskonały trzon dla sezonu bawiącego się konwencją eleganckiego, klasycznego ubioru w nowoczesnych odsłonach. Z jednej strony za mało sylwetek, z drugiej – za dużo gadżetów. A na samym środku biedny Jean Cocteau w szklarni z folii, lub tak zwanym „foliaku”. Taka piękna osoba, taka ciekawa postać, takie marnotrawstwo tematu. Na Boga Jedynego, Artysta to nie pomidor!
Warto też dodać, że Jankowska & Tomaszewski prezentowali już kolekcję na sezon SS 2013. Utrzymaną w diametralnie innej stylistyce. Gdyby postawić te kolekcje obok siebie, jedynym wspólnym łącznikiem byłyby naiwne akcesoria (wtedy torebki z muszelek). Niestety nie do końca rozumiem ten absolutny brak konsekwencji i rozedrganie estetyczne. Wiem za to, że takie podejście działa tylko i wyłącznie na niekorzyść projektantów. Może to najwyższa pora, żeby podjąć w końcu jakieś wiążące decyzje?
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Herzlich Willkommen – Alicja Saar i Małgorzta Wójcicka
Przyznam, że na etapie eliminacji bardzo się bałem o tę kolekcję. Do tej pory każda propozycja projektantek „serdecznie mnie witała” swoim bezpretensjonalnym, pełnym luzu i dystansu podejściem do mody. A w trakcie drugiego etapu, widząc na wieszakach ubrania pomyślałem sobie, że chyba szykuje się gorszy sezon. Całe szczęście myliłem się!
Pokaz otworzyła absurdalna animacja stylizowana na rendering 3D, rodem z lat dziewięćdziesiątych. Tak nierealna, że ciężko ją opisać. Zresztą, kiedy dziewczyny z Herzlich Willkommen zamieszczą ją w internecie, to sami się przekonacie. Na wybieg wychodzą modele i modelki. Wrażenie jest ewidentne – z sezonu kasujemy wiosnę i zostawiamy samo lato. Takie na całego, gorące, kipiące seksem. Dobrą zabawą i szaleństwem. W tle leci kawałek LeLe „Breakfest” – zjedz śniadanie. Oczywiście z koleżanką, albo z kolegą – co kto woli. A najlepiej po dobrej imprezie na plaży. Jeśli wiecie o co mi chodzi.
W powietrzy czuć świetne, ekscytujące wibracje. Sylwetka jest opięta, odsłonięta, rozerotyzowana. Kostiumy kąpielowe choć proste, to efektowne. Mleczne płaszcze pokazują torsy, spod szortów wystaje gumka z nazwą marki. Imprezowy oranż idealnie oddaje energię tej kolekcji – jest głośny, gryzący i tylko czeka na to, żeby wpaść komuś w oko. Jego wykorzystanie uwalnia go od wszelkich tandetnych skojarzeń, bo Herzlich Willkommen ma nad nim kontrolę. Dla niektórych to nieistotny szczegół, dla mnie rewelacyjny detal. A najlepsze? Oczywiście to w czym projektantki niezmiennie się specjalizują. Nadruki! Niczym kartka z zeszytu w kratkę, na którą ktoś rozlał mocnego drinka. Na imprezie – normalna sprawa. Na materiale? Absolutnie piękny efekt rozmywającego się wzoru, który stanowi doskonałe dopełnienie kolekcji.
W Herzlich Willkommen nic nie jest na siłę, co dla mnie stanowi ogromny plus tej marki. Dzięki temu zyskują świetnej lekkości, efekt dowcipnego (co za koszmarne słowo) mrugnięcia okiem. Zwróćcie uwagę na stylizacje – przeźroczyste buty i okulary! Umiejętność odczarowywania pozornie nietrakcyjnych elementów i tworzenia z nich rzeczy pożądanych to wielka sztuka. Świat miał „bazarową” torbę, a my mamy pijaną z radości zeszytową kartkę, której „coś się rozmazało”. Rewelacyjny pomysł, godny najlepszych, prestiżowych domów mody. Jestem przekonany, że gdyby pojawił się na zagranicznych wybiegach, zostałby skopiowany do granic możliwości.
Jedyny mankament to mała ilość sylwetek. Jestem pazerny i chciałbym więcej i więcej i więcej. Szczególnie jeśli w grę wchodzi dobra impreza. Albo smaczne śniadanie. Jeśli oczywiście wiecie o co mi chodzi 😉
(Zdjęcia: Marcin Kosakowski / Lamode.info)
Ima Mad
Ima Mad to bardzo wyjątkowy duet. Każdy ich pokaz jest wydarzeniem na pograniczu performance’u i mody. A może mody i performance’u? Proporcje nie są tu jednoznaczne i zależą od osobistych interpretacji. Wyrokowanie w tych kwestiach nie miałoby żadnego sensu. Jedno jest jednak pewne – w twórczości Ima Mad niezwykle istotne są emocje, uczucia, historie. Co jednak ważne – te aspekty zostają zawsze osadzone w ubraniach, które nie są oderwane od rzeczywistości. Połączenie takiej ilości intencji w jednym pokazie wymaga konkretnej dawki talentu. Biorąc pod uwagę, że ta jakość powstaje w duecie, a co za tym idzie wiąże się z dialogiem i (prawdopodobnie) kompromisami albo ustępstwami, tym bardziej zasługuje na podziw.
Przyczynkiem historii o nazwie „I prayed for rain but I’ve got bitter tears” stało się zadanie skierowane do dzieci, które polegało na zilustrowaniu idei konfliktu. Gotowe rysunki zostały później przeniesione na ubrania w formie naiwnych haftów, przedstawiających na przykład czaszkę lub siekierę. Interpretacja brutalności konfliktu nie traci jednak swojej mocy nawet w naiwnym rysunku. Wręcz przeciwnie – zyskuje na niej, bo okazuje się, że dziecięce skojarzenie może być wyjątkowo dosadne i trafne.
W powietrzu czuję zapach kadzidła. Wydaje mi się, że to mirra, gorzkie łzy ofiary. Mirra miło drażni nos. Wprowadza nastrój skupienia. Pokaz rozpoczyna się od niepokojącej, abstrakcyjnej wizualizacji stworzonej przez Marcina Kosakowskiego, Aleksandrę Łukasiak i Aleksandrę Dutkowską. Zaraz po niej, na tle wybiegu, mignęła grupka dzieci-duchów, ubranych w białe koszule. Ten obrazek, trwający dosłownie kilka sekund, co tylko pogłębiło jego nierealność, był wstępem do właściwej prezentacji kolekcji. Modelki wchodziły na wybieg z pochyloną głową. Robiły kilka kroków w kierunku widowni, po czym zawracały, żeby na chwilę spojrzeć w bliżej nieokreśloną przestrzeń. Może była to interpretacja dziecięcej nieśmiałości? A może gest dorosłych kobiet, które ostatkiem nadziei próbowały odnaleźć swoje dzieci? Ta chwila samotności, w sali paradoksalnie pełnej ludzi, dodawała im jednak na tyle dużo siły, że mogły przejść po wybiegu. Twarze zasłonięte daszkami czapek i włosami uzbroiły je w anonimowość. Zabudowane, pełne detali stylizacje bardziej ukrywały ciało, niż je odsłaniały. Czerwona kreska pod dolną powieką przypomina oczy zmęczone płaczem. Gorzkimi łzami.
Historia Ima Mad na nadchodzący sezon, to spory ukłon w kierunku użyteczności. Oczywiście na tyle, na ile możliwe jest odszywanie ubrań z tak dużą dawką ręcznych wykończeń. Niemożliwością jednak jest zarzucenie projektantkom, że tworzą rzeczy nie do noszenia. Historia składa się z prostych fasonów – niektóre z nich zostały odarte z dekoratywności, inne ozdobiono haftami, aplikacjami. Wszystkie konsekwentnie realizują ramy estetyczne, które stanowią wizytówkę Ima Mad. Mam wrażenie, że niektóre detale są realizowane niemal kompulsywnie, każdy szczegół może mieć przecież znaczenie! Patrzę na wystrzępioną nogawkę i zaczynam liczyć wystające nitki. Widzę tors ozdobiony trójwymiarowymi aplikacjami i zastanawiam się jakie ma znaczenie ich ułożenie. Być może szukam wątków, które nie istnieją, ale cóż zrobić – historie Ima Mad zostają w głowie na długi czas.
Zastanawia mnie jednak jedna rzecz – ostanie dwa sezony niosą w sobie spory potencjał smutku. Widzieliśmy Świętą Łucję, która wyłupiła sobie oczy, teraz pojawiły się gorzkie łzy zamiast zbawczego deszczu. A przecież nawet najbardziej ambitne traktowanie mody, nie musi być nieustannie depresyjne, prawda? Oczywiście, smutek wymusza doniosłość, łatwiej się przed nim ugiąć, łatwiej nim „zaszantażować” odbiorcę. Ima Mad, ogromna prośba – nawet jeśli świat dookoła bywa zły, inwazyjny i dołujący, to nie warto się zamykać na jego pozytywne aspekty. Ubrania, nawet te przepełnione żalem, niosą mimo wszystko radość. I nie jest to jedyna radość, jaką można odnaleźć w życiu.
(Zdjęcia: Marcin Kosakowski / Lamode.info)
Wnioski
- OFF w tym sezonie, tak mocno zdominowany przez kobiety, prezentuje doskonałą jakość. Jestem bardzo dumny z tej selekcji, która jest również moim dziełem.
- Marzy mi się nieustannie scena, która będzie nie tylko tłem, ale pełnoprawnym partnerem Designer Avenue. Nie chciałbym, żeby projektanci uciekali z OFFa w poszukiwaniu większej widowni. Należy uświadamiać odbiorcom, że moda to nie tylko metka opatrzona znanym nazwiskiem. Jednak taka sytuacja nie zaistnieje dopóki scena OFFowa nie zostanie potraktowana z należytym szacunkiem.
- Chciałbym, żeby OFF był przede wszystkim ostoją alternatywy, awangardy, polemiki. Kuźnią młodych talentów, których nie zdążył rozleniwić poklask idiotów i mało wymagający rynek Polski.
- A na koniec chciałbym, żeby niektórzy członkowie rady programowej albo zaangażowali się porządnie w ten temat, albo zrezygnowali z funkcji. Ich zachowanie jest jak policzek wymierzony zarówno projektantom, jak i innym członkom rady.
Never Ending Freestyle Voguing
Tobiasz Kujawa
freestylevoguing@gmail.com
Piękna Ima, Kast i Herzlich…miło patrzeć na ich konsekwentny rozwój.
PolubieniePolubienie
Serce rośnie! To jest dokładnie to o czym wielokrotnie gadaliśmy. W końcu wygryzą beztalencia. To tylko kwestia czasu!
PolubieniePolubienie
Przebrnęłam przez ten miliard literek i poczułam się prawie jak na pokazach. OFFy trzymają poziom i czasami nie rozumiem dlaczego są traktowane jako gorsze. Biorąc pod uwagę w szczególności jeden pokaz z ostatniego dnia FW…. są czasami po prostu lepsze 🙂
PolubieniePolubienie
Off to alternatywa, z której wiele projektantów nie chce w ogóle wychodzić. Ima Mad czy Kas Kryst otwarcie o tym mówią. Dla tych pokazów warto być na fashion week. Aleja to żenada, z może 2,3 dobrymi pokazami.
PolubieniePolubienie