Na początku napisałem tak: „dziś zamiast wstępu – brak wstępu. To jest ogromny wpis, przedstawiający wszystkie pokazy polskich projektantów, które miały miejsce na Designer Avenue podczas ostatniej edycji łódzkiego Tygodnia Mody. Nie ma najmniejszego sensu dokładać do niego jeszcze większej ilości literek, dlatego po prostu zapraszam do lektury.”
Ale później naszła mnie myśl. Dość podstępnie i nieoczekiwanie. Myśl brzmiała: „moda to nie bułka”. Zanim wyjaśnię ten wniosek, przedstawię wam okoliczności, w których się zrodził. Podczas pisania recenzji zastanawiałem się nad metodami oceniania mody. Nad jej postrzeganiem. Nad innymi publikacjami i reakcjami moich znajomych. Recenzując pokazy i kolekcje oceniamy często nie tylko same ubrania i wrażenia estetyczne, ale również czyjeś życie. Większość twórców, lepszych czy gorszych, wkłada w swoje dzieła cząstki siebie. Kawałki swojego życia, czasu, emocji. A później przychodzi taki moment, kiedy trzeba wystawić ocenę. Zweryfikować czyjś trud, zapał, wiedzę i inteligencję. Te proporcje nie są równe. Bo z jednej strony przygotowanie kolekcji zajmuje niewspółmiernie więcej czasu, niż ocenienie jej. Ale z drugiej? Uświadomiłem sobie ile kolekcji mam „już za sobą”. Z każdym tekstem, z każdą publikacją, z każdym sezonem zyskuję nowe doświadczenia, wiedzę, wyczucie i co najważniejsze – kontekst. Tworząc moje małe archiwum polskiej mody, mam coraz więcej odniesień do wcześniejszych dokonań projektantów, a co za tym idzie, mogę lepiej zrozumieć sens nowych kolekcji. I kiedy tak dumałem nad tą nową sytuacją, uświadomiłem sobie – „moda to nie bułka”. Zastanawiam się ciągle, jak w trzy sekundy po pokazie, można stwierdzić jakie coś było. Moje znienawidzone pytanie „jak ci się podobało?”. Nie wiem, nie pytaj mnie o to! Nie potrafię tego stwierdzić zaraz „po”. Bo moda nie jest bułką, której smak można ocenić już w trakcie przeżuwania. Zbyt wiele miałem sytuacji, w których wychodząc z pokazu rzuciłem na odczepnego jakąś opinię, a w tekście zawierałem inną. A potem słyszę – „przecież mówiłeś coś innego”. No cóż, jakie pytanie – taka odpowiedź.
Nie roszczę sobie prawa do monopolu na prawdę. Nikt go nie posiada. O jednym mogę jednak zapewnić – konstruując opinie, zawsze staram się wyjść „z samego siebie”. Stanąć obok. Przyjrzeć się okolicznościom. Powąchać całokształt. Przemyśleć czyjś punkt widzenia. Oczywiście nie zawsze się to udaje, jeszcze wiele lat nauki przede mną. Cóż poradzę – nikt mi tutaj nie dał gotowych rozwiązań. Nie miałem się od kogo uczyć, nie miałem kogo naśladować. To już drugi rok i czwarty sezon moich przekrojowych recenzji pokazów Łódzkiego Tygodnia Mody. I powiem dość nieskromnie, że jestem z siebie cholerne dumny. Chciałem tu podziękować wszystkim projektantom, których twórczość stała się podstawą mojej. Gdyby nie było Was, nie byłoby mnie. I nawet w najsroższych słowach, zawsze mam to w pamięci. Dzięki wielkie i szacuneczek (żeby nie było zbyt patetycznie)
Sowik Matyga – Martyna Sowik i Mila Matyga
Czary-mary! Do kociołka wrzucamy szczyptę pianki, trochę pikowań, dwie garście erotyzmu, robimy tajemniczy, okultystyczny znak, obowiązkowo ubrani w czarno-białe szaty i dzieje się magia – mamy kolekcję! Oczywiście trywializuję, ale zastanawiam się co w projektach Sowik Matyga ma być tym elementem, który je wyróżni z morza innych? Gdzie w tej rozbudowanej, całkiem zresztą porządnej kolekcji jest ten niezwykły składnik, który sprawi, że zaklęcie zacznie działać?
Nie wykluczam, że zjawisko repetycji i kompilowania popularnych, sprawdzonych trendów, to nadal najlepsza metoda na sprzedanie ubrań w Polsce. Mniej kreacji, więcej bezpiecznej (nawet jeśli wydaje się niebezpieczna) odtwórczości. Wiosenno-letni sezon Sowik Matyga przemyca w dość przystępny sposób inspiracje subkulturami, kierując swoje oczy ku przyszłości, a konkretnie prosto do „2026” roku. Jacy wtedy będziemy? Na pewno odważni, trochę mroczni i pięknie zbudowani, bo przeźroczystości brzydkich ciał nie lubią. Żeby trochę rozjaśnić przyszłą egzystencję dorzucamy odcienie błękitu, futuryzmu doda za to gładka lakierowana skóra, która na wybiegu prezentowała się jakby była lekko sponiewierana.
To nie jest zły sezon. Synteza ubioru z akcesoriami (bardzo miłymi dla oka), choć również nie jest nowością, to wygląda przyjemnie. No właśnie – to taki przyjemny sezon. Trochę naiwny, trochę powtarzalny, trochę nudny, ale między jedną a drugą sylwetką widać potencjał twórczy. Nogawki na podwiązkach bardziej bawią niż zachwycają. Odcięte rękawy nie robią już żadnego wrażenia, nawet jeśli są pikowane. Ale z drugiej strony ta dość naiwna kolekcja ma swoje plusy, z których największy to fakt, że dużo z tych ubrań będzie się „doskonale nosić”. Wydaje mi się że ten duet jeszcze się rozkręci. Byleby tylko uważniej unikał pozornie awangardowej sztampy.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Malgrau – Iga Szuchiewicz
„…została stworzona z myślą o silnych, niezależnych kobietach…”. Kiedy czytam takie słowa, widzę przed oczami agresywną rozwódkę, wyciskającą sztangę na siłowni. Rzuciła męża w cholerę, ostro przypakowała. Teraz jest silna i niezależna. Ale w Malgrau się nie ubierze – biceps jej nie przejdzie przez rękaw.
Na Boga Jedynego, ile to razy można powtarzać taką bzdurę? To się chyba nigdy nie skończy. Wizja silnej i niezależnej kobiety tak mocno wbiła się projektantom w mózg, że te słabe i zależne natychmiast powinny zniknąć z tego świata. Najlepiej spakujmy je wszystkie do rakiety kosmicznej i hurtem wyślijmy na jakąś odległą planetę. Niech tam siedzą, chórem zawodzą, a nam nie zawadzają.
Okazuje się jednak, że kobieta Malgrau to wielbicielka mody komercyjnej od „a” do „z”, dla której największym szaleństwem jest założenie metalicznej spódniczki. Wszystko jest do bólu poprawne, grzeczniutkie, ugładzone. Niby przewijają się jakieś trendziki, na przykład pikóweczki, ale co z tego? Biel, czerń, szarość. Proste desenie. Nuda, której nikt nie starał się zakryć nawet stylizacjami. Dopóki nie dorabia się do tego jakiejś chorej ideologii – ok, nie ma sprawy. Proste ubrania też są potrzebne. Fajne spódnice maksi, klasyczne płaszcze, dobre proporcje sylwetek. Wszystko w tej komercyjnej kolekcji jest na swoim miejscu. Ale błagam, nie mieszajmy w to „silnych niezależnych”, bo moje silne i niezależne koleżanki, na widok podobnej konfekcji, uciekają z krzykiem.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Kędziorek – Joanna Kędziorek
W poprzednim sezonie Pani Joanna zaatakowała moje poczucie estetyki (nie)sławną sukienką „wazonem”, w którą powtykała kwiatki. Czas zaleczył rany, a ja się przecież nigdy nie uprzedzam. Zresztą, ja sobie mogę pisać, a imperium marki Kędziorek kwitnie niczym tulipany na wiosnę. Jest popyt na taką modę, Kędziorek zapewnia podaż, interes się kręci. Cóż mogę powiedzieć – jeśli koncept tej marki jest, powiedzmy piękną łąką, to ja stoję hen daleko w lesie i szukam poziomek. Nie jest to kwestia mojej nienawiści do łąk, owszem, doceniam ich urodę, ale cóż poradzę, że poziomki jakoś bardziej mi smakują?
Nie zmienia to faktu, że jeśli moje życie zależałoby od wskazania najlepszego sezonu marki Kędziorek jaki widziałem, to nieśmiałym gestem wskazałbym ten najnowszy. Pojawia się kilka miłych dla oka detalików – kieszonki na plecach, dekoracyjne wykorzystanie zaszewek szytych po łuku (a to wbrew pozorom nie jest proste), ładnie wykorzystane kontrastującej nitki, warstwowość, trzystopniowe gradienty, dobry patent z wdziankiem, które ma suwaki idące przez całą długość, zarówno z przodu, jak i z tyłu i lekko robotniczy, dżinsowy sznyt niektórych projektów.
Wydaje mi się również, że najnowsza kolekcja zdecydowanie lepiej „leży” i się „układa” – w przeciwieństwie do poprzednich. Widać staranność odszyć, jakość naturalnych materiałów i świadomość własnego produktu. Jeśli mógłbym jednak coś doradzić (ciągle nieśmiało) to do następnego pokazu proponuję zatrudnić specjalistę, który porządnie zmontuje muzykę. Dbałość o szczegóły powinna się manifestować w każdym aspekcie pokazu. Puszczenie dwóch utworów, których płynność zmiany jest porównywalna do domówkowego didżeja, grającego z Youtube o 7 nad ranem (czyli żadna), nie tworzy zbyt dobrego wrażenia.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Le Gia – Sandra Kpodonou i Ewa Kutyba
Co by nie powiedzieć o tej kolekcji, jedno jest pewne – zostaje w pamięci. Bo Le Gia lubi modę głośną, kostiumową, bogatą. Czuć w tych projektach potrzebę wyróżniania się i deklaracji – „kocham modę i wam to udowodnię za wszelką cenę” (podejrzewam, że dość wysoką). W efekcie projektantka marki stoczyła prawdziwą batalię ze skomplikowanymi, warstwowymi krojami i trudnymi do okiełznania materiałami – chociażby jedwabną satyną. Walka skończyła się remisem. Czasem wyrywa Le Gia – szczególnie w kategorii okryć wierzchnich – trencze i płaszcze. Momentami zwycięża jednak materiał, bo żyje swoim życiem, układa się jak chce i żaden szew nie jest w stanie go subordynować
Ważnym elementem kolekcji stały się mundurki odszyte z haftowanego na złoto materiału, z tajemniczym, japońskim przekazem. Według mnie najprzyjemniejsze z całego sezonu. W takim zestawie pojawiła się zresztą piękna Marina i trzeba przyznać, że wyglądała w nim doskonale. Mógłbym się oczywiście rozpisywać na temat kontrowersyjnych pomysłów, typu wieczorowa, transparentna kreacja z „waginalnym trenem” (przepraszam, ale tego się nie inaczej nazwać), albo quasi-kryz, ale nie widzę powodu żeby się denerwować. Na osłodę dodam, że akcesoria były bardzo porządne i niebanalne, ale to przecież kwestia doświadczenia – marka właśnie od nich zaczynała.
Le Gia ma charakterek. Na pewno nie powiedziała ostatniego słowa. Finałowa sylwetka, stworzona wybitnie pod publiczkę, sprawiła, że owa publiczka oszalała. Jako że nie jestem „w ciemię bity” od razu uprzedzam – nikt mnie na takie sztuczki nie nabierze. Pośmialiśmy się, poklaskaliśmy, a teraz najwyższa pora wziąć trochę oddechu, zejść o jeden stopień w dół i mocno popracować nad konstrukcjami i techniką.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Marta Wachhholz-Biczuja
Pani Marto, ale mi Pani dała zagwozdkę. Coś niesamowitego! Z jednej strony w kolekcji na sezon wiosna-lato 2014 zostało wykorzystanych tak wiele elementów, które uważam, za tandetne, ale z drugiej? Po prostu nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ta kolekcja jest naprawdę dobra.
Pierwsza rzecz, która mi się spodobała, to wykorzystanie motywu korali. Co za kreatywność! Raz pojawiają się po bożemu, na sznurku, kiedy indziej jako aplikacja, nadruk, wycięcie, żeby na samym końcu wylądować jako element konstrukcji. Doskonały pomysł, świadomie wyssany do cna i absolutnie wart docenienia.
Ta każualowa kolekcja ma swoje smaczki. Na przykład prążki, wzięte rodem z męskiej koszuli. Bardzo dobry kierunek, który można było jeszcze mocniej wykorzystać. Kobieta w męskiej koszuli jest rewelacyjnie seksowna, trochę krucha i trochę rozwiązła. Takie połączenie jest bardzo miłe dla oka. Te męskie naleciałości zostały złamane falbankami. Właściwie to orgią falbanek. I na tym jednak nie koniec Oryginalne kroje spodni, holograficzny dżins, niebanalne fasony spodni, fajny kombinezon – ta kolekcja, chociaż momentami monotonna, posiada sporo bardzo porządnych propozycji.
Schowajmy kwestię gustu do kieszeni. To jest naprawdę udany, wakacyjny sezon. Ma pomysł, dobrą egzekucję, unikalne patenty, oryginalność. I tego po prostu nie można nie docenić. W części fasonów zakochają się miłośniczki country i falbanek, inne trafią do zwolenniczek męskiego stylu. Jest w czym wybierać. Pani Marto, cóż mogę powiedzieć – przekonanie mnie do podobnej estetyki jest sporym osiągnięciem – doskonała robota!
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Joanna Startek
Kiedy dowiedziałem się, że Joanna wróciła w gościnne (a raczej wiecznie głodne dobrej mody) progi naszego rodzimego Fashion Weeku, to moje serce od razu mocniej zabiło. Romans Startek i męskiej mody to bardzo piękne, trwałe i konkretne uczucie. Nowy sezon, nazwany wdzięcznie „Unseen” jest udaną wariacja na temat męskiego, klasycznego wizerunku.
Nie ma tu efektu „wow” i fajerwerków, ale chyba nie było ani takich intencji, ani takiej potrzeby. Najwyraźniej transfer ze sceny OFF na Aleję Projektantów wymusił w Joannie lekką modyfikację procesu twórczego. Awangarda i reinterpretacja fasonów zeszły na drugi tor, ustępując użyteczności i uspokojeniu wzorów. Takie działanie jest dla mnie mądre i zrozumiałe, bo jak się domyślam, projektantka nie bez powodu chce trafić do większej grupy odbiorców. Absolutnie nie mam jej tego za złe. Tym bardziej, że nowy sezon jest świetnie odszyty i uniwersalny choć nadal charakterystyczny.
I tak w kolekcji znalazły się świetne, sportowe garnitury, łączone z szortami, wygodne bluzy i atrakcyjne bezrękawniki, które spodobają się panom lubiącym prężyć muskuły. Ubrania akcentują doskonałe detale, szczególnie wycięte kołnierzyki, okrągłe, odrobinę luźniejsze, ale nadal męskie dekolty, kliny wszyte w nogawki spodenek i clou tej kolekcji, czyli akcesoria zespolone z ubraniami. Bardzo dobry, sprawdzony sposób na urozmaicenie wybiegowych sylwetek. Wszelkich panów, którzy już się bulwersują „wszystko pięknie, ale po co te gadżety?!” pragnę natychmiast uspokoić. To są propozycje wybiegowe, jestem przekonany, że w ofercie Joanny znajdziecie te same sylwetki, bez „zbędnych” udziwnień.
W kolekcji znalazł się również kontrowersyjny tyvek. Czemu kontrowersyjny? Bo wylansowała go inna marka. Z całym szacunkiem, ale nikt nie ma monopolu na surowce. Nie widzę nic zdrożnego w tym, że ktoś inny również wykorzystał ten wdzięczny i bajecznie prosty w obróbce materiał.
Jest to bardzo przyjemny sezon. Oczywiście nie tak przyjemny jak poprzednie, ale to jest tylko i wyłącznie moja prywatna opinia.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Odio i Jakub Pieczarkowski
W przypadku tego duetu żadne reguły matematyki nie zadziałają. „Jeden” plus „Jeden” wcale nie da „Dwójki”, tylko jakąś nieistniejącą, abstrakcyjną liczbę. Zresztą, komu potrzebne są reguły? Ola i Jakub po prostu zakasali rękawy i rozpoczęli kreatywne, niczym nie skrępowane szaleństwo.
Ale zanim przyjrzyjmy się kolekcji, pochylmy się na chwilę nad tytułem kolekcji. Hmm… „Rat Salad”. Szczurza sałatka, co to takiego może być, czym jest ten tajemniczy przysmak? Nowy gatunek ecstasy? Google, nadchodzę! Znajduję między innymi piosenkę zespołu Black Sabath i ciekawy wpis na Urban Dictionary. Okazuje się, że zbitek słów „Rat Salad” ma dwa znaczenia. Pierwsza definicja opisuje rekreacyjną czynność polegającą na wyrywaniu swoich włosów łonowych i rzucaniu ich w czyjąś twarz. Dość kontrowersyjny pomysł, ale jeśli ktoś lubi? Czemu nie! Nie oceniam, nie potępiam, chociaż próbować też nie będę. Drugie definicja określa „Rat Salad” jako wyraz skrajnej złości i obrzydzenia. Szczerze? Podejrzewam, że choć projektanci zaznajomili się z tymi znaczeniami, to raczej nie miały większego znaczenia. Nie chcę ich oczywiście dyskredytować. Wydaje mi się raczej, że ich proces tworzenia kolekcji (zarówno osobno, jak i wspólnie) opiera się bardziej na estetycznych poszukiwaniach i kreacji, a nie intelektualnych wywodach.
Nie będę się bawić też w detektywa, szukając „inspiracji” lub inspiracji. Jaki jest w tym sens? Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że taka moda, dla ludzi orbitujących poniżej i powyżej dwudziestki, która nie zabija ceną, nudą czy sztampą jest bardzo potrzebna. Ten sezon, dosłownie kipi od zdobień, wykonanych sitodrukiem, folią, lakierami i specjalną puchnącą farbą, która daje efekt trójwymiarowości. Całość skacze wesoło na cienkiej granicy kiczu i przesady, ale na szczęście posiada dużą dawkę autodystansu. Tu nie ma żadnego udawania czy pretensji – ot fajne ciuchy dla fajnych ludzi, zmęczonych sieciówkowymi recyclingiem pomysłów i chcących się pozytywnie wyróżnić w szarej masie. Nonszalanckie wykończenia (a czasem ich brak) nie rażą. Sylwetki są tak zróżnicowane, że właściwie każdy znajdzie coś dla siebie – moda demokratyczna, dla chudych, grubych i wszystkich pośrodku.
Nie zamierzam też doszukiwać się żadnej ideologii w pojawiających się wzorach, bo takie działanie mogłoby prowadzić do karkołomnych i durnych wniosków. Wolę uznać, że ich selekcja opierała się na stwierdzeniach: „Fajne? To dorzucamy” lub „Niefajne? Won!”.
Jest błysk, jest zabawa, jest wygoda i to jest najważniejsze. Mam też wrażenie, że te ubrania będą się doskonale starzeć. Zdobienia spatynowane czasem i praniem zyskają dodatkowej autentyczności. Ta moda jest jak trampek – dopóki się nie przybrudzi, nie ma tego specjalnego, wyjątkowego efektu.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Aga Pou
Jednego już jestem pewien – nigdy nie zrozumiem Agi Pou. W zeszłym sezonie projektantka pokazała kolorowe, niemal dyskotekowe szaleństwo, w tym postawiła na jutę. Czy ktoś widzi w tym chociaż cień konsekwencji? Ja niestety nie. Stąd moja powyższa teoria.
Juta kojarzy się z workiem na ziemniaki. Tak było, tak jest i tak będzie. Próba zmiany postrzegania tego materiału jest bardzo odważna (karkołomna?), przyznaję, ale nie ma takiej siły, która mogłaby mnie przekonać do takiego pomysłu. Niemniej Aga Pou spróbowała, a to co zobaczyłem na wybiegu przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Więc oto widzimy paradę całkiem nieźle odszytych, raczej klasycznych, wakacyjnych krojów ozdobionych wstawkami z juty… Dlaczego? Po co? Bo jest tania? Przepraszam, ale nie kupuję teorii „ekologiczna”. Zgrzebna, owszem. Z jakiego powodu projektantka postanowiła oszpecić tak dobrze zapowiadającą się kolekcję? To mógł być naprawdę udany pokaz. Konstrukcje i proporcje są naprawdę dobre, a sylwetki wyglądają atrakcyjnie. Pudełkowe i modułowe fasony połączone z miękkimi liniami bluzek i ostrymi krawędziami płaszczy i marynarek szły w bardzo przyjemnym kierunku. Ale ta juta – taka naiwna, niemal konkursowa, ta paleta kolorystyczna kojarząca się niezmiennie z kobietą ziemią, która do płóciennych wdzianek założy kolczyki z cytryny i naszyjnik ziaren kawy – estetyczny koszmar. Kiedy widzę ciuch i zastanawiam się, czy można na nim posiać rzeżuchę, to coś jest ewidentnie nie tak. Jedyny ratunek dla tych sylwetek, to dodawanie w zestawie farbek albo flamastrów. Kliencie – oferuję ci półprodukt, a ty z nim rób co chcesz. Haft krzyżykowy? Proszę bardzo! Płótno nadaje się do tego jak marzenie!
Ta kompleksowa kolekcja prezentująca spektrum ubrań: od każualu, przez sport, aż po elegancję, jest dla mnie wyjątkowo przykra. Dawno nie widziałem tak zmarnowanego potencjału.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Ptaszek – Monika Ptaszek
Monika zabrała nas tej edycji w podróż na Hawaje. Muzyka Angelo Badalamenti z „Miasteczko Twin Peaks” buduje klimat grozy i niepokoju. Słońce zachodzi, gdzieś na horyzoncie czuć budzący się do życia wulkan, a fajni chłopcy i wyluzowani mężczyźni spacerują po plażach, ignorując nadchodzące zagrożenie.
Nie ukrywam, że moda Moniki Ptaszek jest dla mnie sinusoidalna. Jednak fakt, że niektóre z jej kolekcji do mnie trafiają, a inne nie, uważam za plus. To świadczy o tym, że marka nie jest nudna i jednostajna, ale przechodzi metamorfozę – zmienia się. Nieustannie szuka nowej energii, która w męskiej modzie wcale nie jest taka prosta do znalezienia. Mężczyźni w swojej większości są raczej zachowawczy. Wolą wyglądać „stereotypowo”. To daje im poczucie bezpieczeństwa, walidację własnej męskości i siły, miejsce w szeregu innych samców. I teraz Monika Ptaszek musi się głowić, jak zaspokoić te potrzeby, przemycając jednocześnie oryginalność i modę.
Wykorzystanie czerni i bieli w kolekcji wiosenno-letniej ma w sobie trochę asekuracji – ten zestaw zawsze się sprzeda. Ale połączenie czerni z typowo wakacyjnymi nadrukami nadaje jej zupełnie nowego kontekstu. Bardzo zresztą udanego. A kiedy dodamy do tego odrobinę mocnej żółci i czerwieni wszystko zaczyna nabierać kolorów. W kolekcji elementy, które nadal są „na topie” – pianki, pikówki, przeźroczystości. Niby sztampa, ale jeśli rozwinąć je o dobre, zapinane „na zakładkę” spodnie i męskie leginsy, to powstaje coś nowego. I atrakcyjnego!
Podoba mi się ten sezon. Czuć w nim zadziorność, więcej świadomości, konkretniejszy kierunek. Nawet działania na tkaninie, które są jednym z ulubionych zagrań projektantki, wydają się być dojrzalsze. Mężczyzna Ptaszek jawi się jako fajny, wyluzowany gość. Nie musi być piękny, nie musi być doskonale zbudowany, ale ma w sobie coś ciekawego. Nawet jeśli w pokazie pojawiły się jakieś wpadki, czy niedociągnięcia, to przymykam na nie oko. Nonszalancja Moniki Ptaszek jest bardzo seksowna.
a. Rozebranie najprzystojniejszego modela na łódzkim Tygodniu Mody było doskonałym pomysłem. Brawo Moniko, brawo!
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Grzegorz Kasperski
Tęsknota Grzegorza jest niemal namacalna. Dosłownie ocieka nią każda pokazowa sylwetka. Za czym tęskni Kasperski? To banalnie proste – za dawną kobiecością. Za elegancją starego Hollywood, pięknem niegdysiejszych gwiazd i div, modą wyrafinowaną, ekskluzywną, elegancką. Ta tęsknota, widoczna zarówno w poprzedniej, jak i obecnej kolekcji, szalenie mi się podoba, ale…
…jest jednak jeden haczyk. Grzegorz trochę zbyt dosłownie traktuje swoje referencje, chociaż nie odmówię mu sporego progresu, widocznego w nowej kolekcji. Przede wszystkim odciążył sylwetki i dodał im sporo oddechu, upraszczając konstrukcje. Fasony są dużo bardziej współczesne, chociaż szarża na skomplikowane konstrukcje nadal mu siedzi w sercu. Nie winię go za to, bo chociaż estetycznie nie jest to moja bajka, to widać tu staranie i uczucie. Tego mu nie odmówię.
Wśród lepszych i gorszych sylwetek przewija się kilka ciekawych detali. Są to przede wszystkim przeskalowane elementy – pagony, guziki, patki, ściągacze. Ciężko tu mówić o konkretnych inspiracjach czy liniach, bo te skaczą jak szalone. W trakcie pokazu zacząłem się nawet zastanawiać czy można mieć w głowie za dużo pomysłów? Prawda jest jednak taka, że w tej kolekcji da się znaleźć całkiem niezłe propozycje – na przykład doskonały płaszcz z krótkimi rękawami czy damskie „garnitury” z szerokimi spodniami.
Nie jest to jeszcze spełnienie marzeń, ale to, że Grzegorz wyciąga wnioski i uczy się jest jak najbardziej widoczne. Myślę, że jeśli dalej będzie odchodzić od archaicznych, niemal kostiumowych sylwetek, to bardzo na tym skorzysta.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Natasha Pavluczenko
Bardzo się cieszę, że Natasha postanowiła wrócić na wybieg łódzkiego Tygodnia Mody (podejrzewam, że literalnie jest to ciągle ten sam wybieg). Projektantka jest idealnym przykładem twórcy, który realizuje swoją modę z podziwu godną konsekwencją estetyczną i sukcesem komercyjnym. Niezależnie od gustu czy osobistych preferencji, mogę śmiało powiedzieć, że projektanci jej pokroju, którzy budują nasz lokalny, modowy koloryt, powinni się pokazywać na największej tego typu imprezie w Polsce.
Najnowszy sezon to sztandarowa dla Pavluchenko monochromatyczna i rozbudowana kolekcja. Pokazana w trzech głównych blokach: biało-kremowym, błękitnym i czarnym. Ograniczona paleta została złamana konstrukcją ubrań. Pojawia się więc całe spektrum najróżniejszych przeszyć, warstw falban i przeźroczystości. Rockowe skóry grają z nonszalancko za długimi rękawami i romantycznymi, falbaniastymi sukienkami i spódnicami.
Gdyby nie pewne detale, napisałbym, że kolekcja była nudnawa, ale ciekawe naramienniki i piękne strukturalne swetry skutecznie skupiły moją uwagę. Największe zastrzeżenie mam do stylizacji. Wydaje mi się, że rozumiem grunge’owe referencje i zamysł kontrastu, które zawarły się w ciężkich, płaskich butach, ale to nie zmienia faktu, że szpilka bardzo by pomogła niektórym projektom rozwinąć skrzydła. Generalnie stylizacje nadal są piętą achillesową projektantki – ciągle wspominam upiorne metalowe torebeczki sprzed kilku sezonów. A jeśli mówimy o rozwijaniu skrzydeł, to warto dodać, że w trakcie finału, obok sukni aspirujących do mody ślubnej, pojawiło się kilka modelek ubranych w kuse majteczki i koszulki z liczbą „1979”. Jakiekolwiek by nie byłyby moje przejścia z tym rocznikiem (głównie fatalne, przepraszam – mam uraz), to muszę przyznać, że bardzo mi się podoba ten projektancki tupet. Drukowanie własnej, tak przynajmniej podejrzewam, daty urodzenia świadczy o ogromnej projektanckiej pewności siebie. Patrząc na ten sezon, myślę, że Natasha absolutnie nie ma się czego obawiać. A na koniec dodam, że każda osoba, która wątpi w tę kolekcję, powinna wyobrazić sobie te ubrania wyrwane z sylwetek pokazowych. Co ciekawe – niezależnie działają zdecydowanie lepiej!
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Łukasz Jemioł Basic
Łukasz jest absolutnym Magikiem. Z banalnych rzeczy potrafi wyczarować show, z prostych ciuchów zrobić pożądaną modę, a na dodatek, na sam koniec puści do widza (i do samego siebie) ironiczne oczko. Wspaniały dystans, lekkość i swoboda z jaką porusza się po polskiej scenie modowej (tworząc cztery kolekcje do roku!) jest niesamowicie ujmująca.
Kolejny sezon Basic przyniósł małe nowości. Pojawia się więcej tkaniny i koloru – czerwieni, czerni i mięty. Reszta pozostaje niezmienna – przyjemna dla oka i wygodna w noszeniu, basicowa moda premium, nad którą nie ma większego sensu się rozwodzić, bo zdjęcia wszystko tłumaczą.
W przeciwieństwie do pokazu, który był (jak zawsze) bardzo fajnym i radosnym wydarzeniem. Współpraca z Warner Bros Polska przyniosła do kolekcji trzech bohaterów – Supermena, Batmana i… Królika Bugsa! Pojawili się oni nawet na wybiegu, ale w sposób mało nachalny, wręcz ironiczny. Koślawo przypięta peleryna z kawałka czerwonego materiału przypomina nieudolne, dziecięce przebieranki. Modelka w masce królika również. Całe szczęście Łukasz potraktował ten zamysł w sposób wręcz szkicowy, bo każda staranność mogłaby go zgubić. A działanie „nie za poważnie” zawsze się obroni, szczególnie w przypadku tak bezpretensjonalnych ubrań. Pokaz miał świetną oprawę, doskonałe stylizacje i wspaniałą energię. Powiem wam, że nie wyobrażam sobie kolejnego łódzkiego Tygodnia Mody bez Łukasza. Nie dość, że jego medialne nazwisko ściąga wielu gości, to same pokazy zawsze zaskakują jakimś zabawnym twistem. Oby tak dalej!
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Eva Minge
Są takie chwile, kiedy ciężko zachować profesjonalizm. Idąc na pokaz Evy Minge, nie miałem absolutnie żadnych złudzeń, że jej moda nie przypadnie mi do gustu nawet w najmniejszym stopniu. Oczywiście muszę tu wygłosić standardowy truizm: szanuję ją za sukces, który odniosła i za królestwo, które zbudowała swoją pracą. Nie zmienia to jednak faktu, że jej dyktat jest dla mnie głośnym opiewaniem złego gustu, krzykliwości i swoistej, estetycznej tandety. Mógłbym tu napisać elaborat, albo nawet dwa, punktujący wszystkie wady i kilka zalet, pojawiających się w ostatniej kolekcji, ale powiedzmy sobie szczerze – jaki jest w tym sens? Czy byłaby w tym jakaś energia? Polemika? Absolutnie nie, bo nasze pułapy są tak różne, że właściwie nie stykają się w żadnym punkcie. Mógłbym się ewentualnie doczekać konsekwencji, o których s środowisku modowym dużo się mówi, ale nigdy głośno.
Eva Minge podczas pokazu odebrała też jakąś nagrodę. Nie wiem jaką. Zagubiłem się w trakcie. Wygłosiła płomienną przemowę, którą bez przekąsu i ironii uważam za doskonałą i pełną dystansu. Generalnie to wszystko brzmiało tak, jakby w tym roku nagrodę imienia Evy Minge, wręczyła Evie Minge sama Eva Minge. Jestem absolutnie zakochany w takiej postawie – „wzniosłam pomnik trwalszy od…”. I tak dalej! Mam również nadzieję, że to nie jest ostatni pokaz projektantki w Łodzi. Jej obecność, jakby nie patrzeć znacząco podnosi prestiż tego wydarzenia. Oczywiście nie w kwestii mody, ale jak wszyscy wiemy, to akurat nie ma większego znaczenia.
PS. Muszę to dodać – jestem do nieprzytomności zauroczony fryzurą projektantki. Eva Minge jest prawdziwą divą polskiej mody! Nie ma takiej drugiej i długo nie będzie.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Jarosław Ewert
Gdybym szukał jednego słowa na określenie tej kolekcji, napisałbym „tumblr”. Najnowszy sezon Jarosława Ewerta przypomina skondensowane do wielkości pigułki, wszystkie estetyczne trendy z tej platformy, która wniosła przekaz wizualny na piedestał, w wersji 2.0.
To jest dobry przykład na modną modę. Ewert szerokim gestem zebrał to co chodliwe, popularne, sprzedażowe, wrzucił do miksera, po czym ulepił na nowo. I ulepił to całkiem zgrabnie. W kolekcji znajdziemy wiele ubrań, w których ładni i młodzi ludzie będą świetnie wyglądać. Może i nawet oryginalnie, bo nawet jeśli pojawiły się tam popularne inspiracje, to całe szczęście zostały one trochę strawestowane. Zresztą, sympatię do urody widać w tych ubraniach od samego początku, bo są to fasony bezpieczne i sprawdzone. Nie deformują, ale komplementują sylwetkę. Nawet jeśli pojawiają się spodnie z obniżonym krokiem, to w kontraście do kusej bluzeczki, lub obcisłej bluzki, kontrola proporcji przebiega wręcz modelowo. Detaliki w postaci nadruków: klucze, ptaki, skrzydła, płatki chryzantemy, geometrycznych przeszyć, czy abstrakcyjnych wzorów są jak najbardziej poprawne. Paleta kolorystyczna należy do tych wyjątkowo asekuracyjnych – biele, srebro, czerń i szarość.
Kolekcja „Twilight” nie wyróżnia się niczym szczególnym ani na plus, ani na minus. Ot – po prostu jest. W zalewie koszmarnej tandety, zaczynam jak mantrę powtarzać zdanie: „brak złych wiadomości, to dobra wiadomość”. Doceniam poprawność, co nie znaczy, że nie chciałbym więcej. A chciałbym, bo potencjał jest.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Kamil Sobczyk
Podczas ostatniego Tygodnia Mody w Łodzi, Kamil Sobczyk „krzyczał” tak głośno, że chyba zdarł sobie gardło. Nie powiem, ta modowa dekadencja miliarda detali była całkiem przyjemna. Naiwna, to fakt, ale przyjemna. Coś się jednak musiało wydarzyć, bo w najnowszym sezonie Kamil zdecydowanie się uspokoił. I bardzo słusznie, bo jeszcze jedna taka kolekcja i straciłby głos.
Pierwszy wniosek, jaki nasunął mi się po pokazie brzmiał tak: Kamilu, nie projektuj dla kobiet. To tylko i wyłącznie strata materiału. Te sylwetki nie wniosły niczego, poza nudą. Nie widać w nich ani iskry, ani zainteresowania. Sprawiają wrażenie zrobionych na siłę.
A męskie sylwetki? No cóż. Ich uspokojenie w końcu pozwoliło Kamilowi bardziej wypieścić konkretne detale. I muszę przyznać, że te ubrania z bliska robią ogromne wrażenie. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę techniczne aspekty. Skomplikowane konstrukcje sprawiają, że muszę z uznaniem pokiwać głową. Granatowa sylwetka z szortami prezentuje się świetnie. Uzyskanie tak równych i symetrycznych detali wymaga sporego nakładu pracy, a to się chwali. W kolekcji widać dość spore zainteresowanie nowoczesnością. Tylko nie taką współczesną, ale bardziej kojarzącą się z latami 90’. Sylwetki są na wskroś męskie. Niestety momentami pojawia się w nich ideał prowincjonalnego „macho”. Podkreśla go ta tona żelastwa, powbijanego w każdy możliwy fragment ubioru. Zupełnie niepotrzebnie. Rozumiem, że Kamil jako wyróżnik, postanowił wybrać sobie bogatą ornamentykę, ale upstrzenie sylwetek taką ilością srebrnych punkcików wyrządziło im ogromną krzywdę. Zamiast oglądać ubrania ma się ochotę łączyć te kropki, identycznie jak w dziecięcych kolorowankach. Pasmanteryjne ozdobniki zawsze będą miały w sobie duży potencjał naiwności. Skonfrontowane z bardzo męskim pojmowaniem mężczyzny momentalnie wchodzą na kolejny stopień, stając się kiczowate.
Myślami wracam do kobaltowego, bardzo sportowego zestawu. Doskonały, gdyby nie te punkciki. Ale cóż, jeśli w półrocznych odstępach Kamil będzie coraz bardziej ograniczać swoje zdobnicze zapędy, już za rok możemy się spodziewać doskonałej kolekcji dla nowoczesnych mężczyzn. Mimo wszystko poczekam, bo coś czuję, że warto.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Mohito
Nie poszedłem na ten pokaz. Dlaczego? Ano dlatego, że LPP nie raczyło odpisać złamanym słowem na list otwarty, pod którym również się podpisałem. Szanowne LPP, skoro wy nie szanujecie mnie, ja nie zamierzam szanować was.
Michał Szulc
Polska to specyficzny kraj. Tutaj klient lubi ubrania „ładne”. Czym są „ładne” ubrania? Ciężko to wyjaśnić. Michał Szulc z pewnością nie projektował nigdy ubrań brzydkich, czy nieatrakcyjnych, nie o to mi chodzi. Były to kolekcje wymagające. Nie wymagały jednak ani perfekcyjnego ciała, ani grubego portfela, ale pewnej swoistej finezji życiowej, ogłady, intelektu. Czyli wszystkich tych przymiotów, których polski klient na razie nie posiada.
Telamon, bohater greckiej mitologii, znany również jako rodzaj podpory architektonicznej ma zakryte oczy. Stał się anonimowy. Dlaczego? Co za paradoks – tysiąc ludzi patrzy na niego, a on nikogo nie widzi. Pójdźmy o krok dalej – on intencjonalnie nie chce patrzeć na to, co się dzieje dookoła. Szczerze? Wcale mu się nie dziwię. I chociaż można by sparafrazować znane powiedzenie: „czego Telamon nie widzi, jego sercu nie żal”, to czy będzie ono akuratne? To pytanie zostawiam bez odpowiedzi.
Nowy sezon Szulca urzeka w każdym, nawet najmniejszym detalu. Od przepięknego płaszcza ze świetnie zaznaczoną talią, przez patchworkowe sukienki aż po kobaltową kreację, która całą swoją moc zawdzięcza fantastycznym przeszyciom, zrealizowanym tak dobrze, że prawie niewidocznym. I co ciekawe – zrywają one z geometrycznym terrorem, na rzecz lekkich zaokrągleń, które jeszcze bardziej podkreślają jakość kroju. Przeskalowane pagony, delikatne drapowania, odrobina błysku starej miedzi, drobne nadruki, które przyjemnie oszukują oczy, nadruki z powyższym Telamonem – wszystkie te fragmenty idealnie odnalazły swoje miejsce w sylwetkach. Nie ma nudy, nie ma powtarzalności, każdy fragment tej kolekcji sprawia wrażenie wypieszczonego do granic możliwości. Zimna paleta tęskni trochę za mocniejszą barwą, ale jej użycie mogłoby zaburzyć odbiór kolekcji, dlatego rozumiem kolorystykę zbudowaną na czerniach, błękitach i bielach.
Warto też dodać, że choreografia pokazu należała do jednej z najbardziej udanych, podczas tej edycji Tygodnia Mody. Każda modelka przechodziła przez szpaler stworzony przez pozostałe. Pomysł na tyle skromny, żeby uniknąć wrażenia „przeładowania”, ale na tyle efektowny, żeby urozmaicić klasyczną formułę pokazu. Rewelacyjny makijaż nawiązywał do oślepionego Telamona – drobniutkie kreseczki sprawiały wrażenie siatek założonych na oczy. Dopełnieniem stylizacji stała się natomiast konceptualna biżuteria ID.FOR.FUN, która dyskretnie urozmaicała czerń sukienki, czy płaszcza.
Zachwycacie się nowym Szulcem? Oczywiście, że tak! Bo teraz jest nie tylko mądry, ale i „ładny”. A ja się zachwycałem jego kolekcjami co sezon, od dłuższego czasu. Niemniej, cieszy mnie fakt, że teraz również inni będą mogli zobaczyć to, co ja widziałem od dawna. Przeinteligentne, piękne projektowanie. To dobrze, że Michał postanowił podążyć w tym kierunku. Mam nadzieję, że otworzy mu to drogę do zdecydowanie większej medialnej rozpoznawalności, na którą zasługuje już od dawna.
Czy jest to najlepsza kolekcja Michała Szulca? Pod wieloma względami tak.
Czy jest to najlepsza kolekcja ostatniej edycji Tygodnia Mody? W swojej kategorii – na pewno.
Czy jest moją ulubioną? Nie. Moja ulubiona kolekcja Michała jeszcze nie powstała.
(Zdjęcia: Marek Makowski)
Natalia Jaroszewska
Pani Natalia z uporem godnym podziwu hołduje zasadzie, wedle której kobieca garderoba powinna posiadać jedynie sukienki, ewentualnie spódniczki i bluzeczki. Kobieta latem nie potrzebuje ani płaszcza, ani kurtki, nie wspominając nawet o dłuższych spodniach.
Oczywiście doskonale rozumiem, inspiracja stylem boho i hipi. Koroneczki, przepaseczki, falbaneczki. A do tego bezbrzeżne morze szarego dżerseju, który w nawet najbardziej odpornych osobach, powoduje już odruch wymiotny. Może to będzie brutalne, ale doprawdy, oglądanie parady sukieneczek potrafi wytrącić z równowagi nawet świętego. Rozumiem, że można tworzyć modę w konkretnej estetyce, opartą na ustalonych fasonach – nie mam nic przeciwko. Zauważmy jednak, że – to jest Fashion Week, tu przyjeżdżają (więcej, lub mniej, ale jednak) goście z zagranicy. Co taka firankowo-serwetkowa kolekcja im sygnalizuje? Że w naszym kraju wiosna i lato, to czas nieustannego słońca? A może, że nasza ekspansja modowa dotarła w każdy gorący zakątek ziemi? Bardzo przepraszam, ale kolejny sezon sukienkowo-bluzeczkowy brzmi bardziej jak żart, a nie coś co faktycznie miało miejsce na polskim Tygodniu Mody.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
nenukko
100 lat nenukko!
To już 5 lat, istnienia marki nenukko. Regularne kolekcje, kolekcje kapsułowe, rozmaite dodatkowe inicjatywy, na przykład sezonowe sklepy, doskonały piar i komunikacja, jasno określone zasady działania oparte na wegańskich materiałach, ustalona linia estetyczna, która i tak co sezon zaskakuje. Z całym szacunkiem, ale jeśli to nie jest modelowe prowadzenie młodej marki, to nie mam lepszego przykładu.
Nie ukrywam, że łapię ten koncept w całości, bez żadnego wybrzydzania. Jestem fanem ciężkiej pracy i braku kompromisów. Docenianie nenukko leży więc w mojej naturze, a uznanie dla tej marki pozostaje niezmienne. Na każdą nową kolekcję czekam, oczywiście nie z zapartym tchem, czy drżącymi rękoma, ale z radością i jednym pytaniem: czym znów mnie zaskoczą? I muszę przyznać, że nigdy mnie nie zawodzą.
Jubileuszowa kolekcja po raz kolejny wyrywa nenukko ze strefy komfortu. Projektantki (nieustannie anonimowe) sięgnęły po rozwiązania, z których do tej pory nie korzystały. Przyczyna jest prosta – nenukko świętuje, więc idzie się bawić! W efekcie powstał bardzo optymistyczny sezon, który mocno zerwał z dotychczasowym puryzmem. Spora ilość autorskich nadruków, ironiczne napisy i hasła, bogata paleta kolorystyczna, absolutnie rewelacyjne stylizacje stworzone przez Pawła Kędzierskiego (z trampkami Converse i okularami marki Kornik) i fryzury Jagi Hupało stworzyły razem pokaz, którego oglądanie było dla mnie czystą przyjemnością. Oczywiście detali jest więcej – na przykład aplikacje z cyfr „05”, które zostały stworzone za pomocą druku trójwymiarowego, albo choreografia Waldka Szymkowiaka, który w finale ustawił modeli i modelki w kształt piątki.
Dżins, ogrodniczki, szorty za kolano, krata, odsłonięte brzuchy, koszule wiązane w talii – nenukko zabrało nas w specyficzną podróży. Gdzieś między lata 80’ i 90’, wprost do czasów młodości, również mojej. Ta retrospektywa nie była jednak nachalna, ale zabawna i ironiczna. Stała się celebracją tego co było i odczarowaniem kiczu minionych lat. Myślę, ten sezon powstał też ze zmęczenia zbyt przeintelektualizowanym postrzeganiem marki. Taka łatka potrafi być nieznośna, dlatego przekłucie napęczniałego balonika z pewnością dało nenukko sporo oddechu. Nawet jeśli stali klienci nie będą do końca zadowoleni, to powinni sobie uświadomić, że nawet najlepszy twórca musi od czasu do czasu przewietrzyć głowę. Podejrzewam, że tak się właśnie stało. Wszystkie pomysły siedzące w zakamarkach dwóch mądrych i kreatywnych głów, skrzętnie chowane przed światem z powodu ustalonego wizerunku, w końcu mogły pokazać się pełnej krasie. Sezon na mocną piątkę. Z plusem!
MMC – Rafał Michalak i Ilona Majer
MMC w tym sezonie na własnej skórze poczuło, co znaczy być gwiazdą Fashion Weeku. Od razu uprzedzam, nie będę szczędzić gorzkich słów. Zresztą, jestem przekonany, że wiele osób z iskrami w oczach i uśmiechem od ucha do ucha już wam powiedziało, że było świetnie. Oczywiście z dobrych i szczerych intencji. Ja, wiedziony dokładnie tymi samymi intencjami, napiszę jak to wyglądało z mojej strony.
Zacznijmy od tego, w sytuacji w której od kilku dobrych sezonów jesteście gwiazdą tego wydarzenia, to oczekiwania stają się niezwykle wysokie. Jeśli każdy wasz pokaz zachwyca oprawą, bogatą i piękną modą, to następny nie może „tylko” dorównać poprzedniemu. Poprzeczka skacze jak szalona, a publika zawsze chce więcej. Jeśli kolekcja jest równie dobra – pół biedy. Ludzie zamiast mówić „MMC przeszło samo siebie”, powiedzą „ach to MMC – dobre jak zawsze”. A co jeśli sezon jest jednak gorszy?
Pierwszy mój zarzut dotyczy przerostu formy nad treścią. Wiem, że przyzwyczailiście nas do rozbudowanych, plastycznych pokazów. Jestem jednak przekonany, że zdawaliście sobie sprawę, z tego, że ta kolekcja jest słabsza od poprzednich. Dużo słabsza. Nie wierzę, że mogło być inaczej, bo przy waszej inteligencji produktu i wyczuciu estetyki, nie ma miejsca na podobny brak świadomości. W takiej sytuacji, dużo lepszym wyjściem, byłoby zrobienie klasycznego pokazu. Bez koncertu z czterema miłymi muzykami, czy wymuszonymi tańcami. Nie zrozumcie mnie źle – występ był świetny, ale przyćmił kolekcję, a tak być nie powinno. Szczególnie jeśli na pytanie „Jak pokaz MMC” ktoś odpowiada „fajny koncert”. Jest to ewidentny sygnał, że coś poszło nie tak.
Kwestia fasonów jest równie kontrowersyjna. Jak zawsze doceniam eksperymenty z nabudowanymi formami. Ale tym razem, to co działo się z tyłu sylwetek (i nie tylko) zjeżyło mi włosy na głowie. Dziwnie odstające fałdy materiału, prężące się na cztery kierunki świata i pomarszczone materiały, układały się w bardzo nieatrakcyjne kształty. Nawiązania do minimalizmu są widoczne, nawet bardzo. I choć nie przepadam za tym słowem, które zostało do cna wyeksploatowane i wyzute ze swojego pierwotnego znaczenia, to podczas pokazu można było zobaczyć sylwetki „minimalizujące”, na przykład białą bluzkę łączoną z żakietem, szarą sztywną spódnicę czy cielistą tunikę. Owszem pojawiła się prostota formy, ale nie towarzyszył jej „maksymalizm efektu”. A to jest warunek udanego minimalizmu. Sukienka tuba, z naprzemiennych pasów – krytych i ażurowych, straszy cielistą bielizną i wygląda jak nieudany, szkolny eksperyment. Kolorystyka, ze wszystkich aspektów kolekcji, miała chyba największy potencjał. Biel, zieleń i pomarańcz, idące swoimi odcieniami w kierunku lat 90’ miałyby szansę się obronić, gdyby nie dodatek szarości. Ta barwa, swoją neutralnością zamiast podbić pozostałe kolory, pobrudziła je i pogrążyła. Jest to rzadki przypadek, kiedy szarość wydaje się tak bardzo inwazyjna, a co za tym idzie, działa na szkodę kolekcji. O koszmarnych piórach na sznurku nawet nie wspominam. Nie potrafię znaleźć żadnej motywacji, żadnego usprawiedliwienia. Nawet „duszące” fryzury Jagi Hupało nie ratowały tych stylizacji.
Ten mały (jak na możliwości MMC) sezon zdaje się trzymać tylko na delikatnej fastrydze. Sprawia wrażenie niechlujnego, tworzonego zbyt szybko, bez staranności. Intencje są widoczne, pomysł również. Czego wobec tego zabrakło? Zastanawiam się, czy modowa szarża z poprzednich pokazów, w jakiś sposób nie uziemiła duetu projektantów? Ograniczenie ilości sylwetek daje nam przecież bardzo jasny sygnał – sprzedaż poprzednich sezonów nie przyniosła spodziewanych zysków. I to jest bardzo przygnębiający wniosek, bo jeśli jedna z najlepszych polskich marek ma takie problemy, to kto ma ich nie mieć?
W pokazie szła również Joanna Horodyńska, muza i ambasadorka marki. Jej wyjście było „tylko” wyjściem zwykłej modelki. Podczas poprzednich pokazów jej pojawienie się na wybiegu zawsze było ciekawie zaakcentowane, podkreślone na przykład niezwykłym makijażem. Tym razem owacji nie było, najwyżej kurtuazyjne brawa. I to też jest symptomatyczne.
Nie ma jednak sensu wylewać łez nad nieudaną kolekcją, czy pokazem. Mam nadzieję, że niezależnie od przyczyn, dla których nowy sezon wygląda tak, a nie inaczej, szybko wrócicie do formy. Może to banał, ale pamiętajcie, że z każdej sytuacji można wyciągnąć jakąś naukę. A nieudany pokaz wcale przecież nie oznacza, że część z tych ubrań nie znajdzie swoich amatorek. Na koniec dodam jeden, być może gorzki, ale mimo wszystko bardzo istotny dla mnie wniosek – dzięki waszemu potknięciu, ktoś inny miał szansę zabłysnąć. A bardzo na to zasługiwał. I nie jest to kwestia jakości produktu, ale tego, że zawsze zgarniacie największą atencję. No cóż, tym razem musicie się nią podzielić.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Dawid Tomaszewski
Uwielbiam pokazy Dawida na łódzkim Fashion Weeku. Nikt inny, tak jak on, nie zbliża nas do zachodnich wybiegów. Techniki krawieckie z których korzysta, wysmakowanie formy, dekadencja w szafowaniu drogimi tkaninami są upajające. Moda piękna, luksusowa – prawdziwy powiew wielkiego świata.
No cóż, tym razem Dawid zrobił mi psikusa, bo pokazał swoje bardziej uspokojone oblicze. Absolutnie nie gorsze. Po prostu – inne. Przyznam, że skromny Tomaszewski nadal zachwyca. Trochę mniej, ale są to różnice wynoszące promil, albo dwa. Skromna paleta czerni, pięknych pudrów i beży (rzadkość) i szarości jest wyjątkowo elegancka. Piękne niuanse snują się przez większość sylwetek. Materiał zebrany w ozdobne marszczenia, delikatnie falujące rękawy, efektownie skromne desenie: kropki i sploty przypominające wiklinę, dyskretnie podkreślona talia. Nie sposób zapomnieć też o doskonałych spodniach pokrytych blaszkami, nawiązujących do struktury litu, czyli pierwiastka który użyczył swojej nazwy nowej kolekcji.
Dawid Tomaszewski nadal intryguje. Nieważne czy tworzy bogate, spektakularne kreacje, czy wyciszone, skromne w formie (nigdy w tkaninie) sukienki. To jest moda przez duże „M”. Takiej nigdy dość!
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Podsiadlo – Marcin Podsiadło
Czekałem na ten powrót i się doczekałem. A czekając zastanawiałem się, z jakim bagażem doświadczeń i inspiracji Marcin wróci z Londynu?
Nowa kolekcja kontynuuje linię estetyczną, którą zapamiętałem z ostatniego pokazu. Gdzieś pomiędzy „streetwear’em” (słowo to niestety nie posiada swojego polskiego zamiennika), a modą lifestyle’ową i konceptem który wychodzi poza estetykę, na rzecz silnie rozwiniętej linii inspiracji i impresji. Kolekcja o nazwie „Hold Me Tight”, postawiła sobie za cel fizyczną manifestację lekkość powietrza. Jest to o tyle ciekawy koncept, że podczas jego realizacji nie został wykorzystany najbardziej banalny pomysł. Nic tak dobrze nie oddaje idei powietrza, jak zwiewna tkanina. Marcin jednak nie poszedł na taką łatwiznę. Nie byłoby to zresztą zgodne z założeniami estetycznymi marki. Dlatego pośród dość sztampowych czerni i szarości w kolekcji zostało zawartych kilka bardzo ciekawych pomysłów, które skutecznie urozmaicają dość już wyeksploatowany temat powyższego „streetwear’u”. Zdecydowanie na pierwszy plan wysuwa się wykorzystanie warstwowości i transparencji. Biały, prześwitujący materiał nałożony na czarne tło, daje doskonały efekt chmurzastej lekkości. Do idei nieba nawiązują odcienie błękitu, lekkości dodają białe pasy, które zyskały na mobilności dzięki punktowemu szyciu. Inspiracja miała również bardziej „przyziemną” formę – pojawiają się nadruki przedstawiające niebo i chmury.
Powiem tak – nie czuję rozczarowania, ale nie jest to jeszcze spełnienie marzeń. Odrobina eksperymentu z fasonem na pewno mogłaby pomóc. Szczególnie, jeśli w grę wchodzą tak ciekawe i kreatywnie rozwijane inspiracje. Zabrakło mi na wybiegu elementów, które śmielej wychodziłyby poza kontekst ubioru. Jest dobrze, może być zdecydowanie lepiej.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Wojtek Haratyk
Poprzednia kolekcja Wojtka bardzo pozytywnie wyróżniała się na tle innych męskich propozycji. Przede wszystkim doskonałym połączaniem świetnego wzornictwa i selekcji materiałów o najwyższej jakości. Nowy sezon przyniósł delikatne zmiany. Projekty zostały lekko uspokojone, kroje mają w sobie więcej sportu i każulau. Czy to dobry kierunek?
Dbałość Haratyka o jakość sylwetek jest niezwykle widoczna. Dobór materiałów (doskonały jedwab, zamsz, przednie dzianiny, również drukowane) jest bardzo świadomy, a wizerunek mężczyzny wyjątkowo klarowny. W tym sezonie widać jednak zdecydowanie mniej eksperymentu. Po pięknych płaszczach z przeskalowanymi, płynącymi połami nie został nawet ślad. Zastąpiły je praktyczne kurtki, bejsbolówki i ramoneski. Jak przystało na sezon wiosenno-letni w kolekcji swoje miejsce znalazły też szorty, przewiewne bluzki i t-shirty. A do tego obowiązkowy garnitur, bardzo „zwyczajny”, tym razem zapinany na dwa guziki. Kwestie materiałów pozostają jednak niezmienne – nadal zachwycają. Paleta jest jednak jaśniejsza, chociaż nadal bardzo męska.
W kategoriach estetycznych ten sezon jest jak najbardziej udany, wiernie kontynuuje zamysł marki – nowoczesnej i eleganckiej męskiej mody. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że kolekcja „Contr-revolution” jest odrobinę zbyt nudna i przewidywalna. Zabrakło kilku mocniejszych sylwetek, może jakieś bardziej wysublimowanej gry z dość oklepanymi fasonami? Oczywiście nie jest kwestia „udziwniania” ubioru, czy jego feminizacji. Myślę po prostu, że poprzedni sezon dość głośno deklarował, że męska moda nie musi być nudna i sztampowa. A ten najnowszy? Zamiast mówić, szepcze. Co nie zmienia faktu, że facet Haratyka uwodzi skutecznie nawet szeptem.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Agnieszka Orlińska
Projektantka nieustannie kontynuuje swój subtelny związek z neoromantyzmem. Jej moda jest delikatna, krucha i bardzo wysublimowana. W poprzednim sezonie rozkochała mnie w swoich prostych, ale bardzo efektownych sylwetkach. W najnowszym lekko zdziwiła.
Biżuteryjne aplikacje na bluzkach budzą zawsze mieszane uczucia. Nawet jeśli bronią się kunsztem i jakością, to mimo wszystko mają w sobie trochę estetycznej kontrowersji. Niemniej Agnieszka udźwignęła ich ciężar i płynnie wkomponowała je w tak charakterystyczną dla siebie modę. Obok tych bogatych haftów znajdziemy doskonałe marynarki i przyjemne koszulowe bluzki z rękawami ¾. Jak zawsze pojawia się odrobina błysku, tym razem nieco mocniejszego, również w postaci srebra. Paleta jest niemal ikoniczna dla projektantki – czernie, szarości, błękity, pudrowe róże, złamane biele, kremy. Co ciekawe nowy sezon jest dużo skromniejszy od poprzedniego. Ciężko nazwać tę sytuację „uspokojeniem stylu”, ale mimo wszystko ubrania zostały pozbawione dekoratywności, na rzecz prostszych fasonów. Niektórych mocno niebanalnych – na przykład czarnego kombinezonu z szerokimi nogawkami.
Orlińska utrzymuje constans w swojej twórczości. Nie zaskakuje, chociaż pewnie mogłaby to zrobić. Konsekwentnie, sezon po sezonie pokazuje modę, która realizuje jeden zamysł i linię, udowadniając, że temat romantyczności i nostalgii posiada wiele odsłon.
(Zdjęcia: Łukasz Szeląg / Moda Forte)
Wnioski? Mam jeden. Wniosków chwilowo brak. Co nie oznacza, ze ich nie będzie.
Never Ending Freestyle Voguing
Tobiasz Kujawa
freestylevoguing@gmail.com
Nie mogłam sie powstrzymać i skopiowałam do Worda- 32 strony !! Możesz wydawać kolejnego Fashion Booka 🙂 Szacun!! Nie przeczytałam całości (zaliczyłam wstęp, Jemioła- bo mi sie nie podobalo i ciekawa byłam Twojej oceny, po drodzę Ewę Minge, na Mohito kończąć hehe), ale z pewnościa zajrzę przy okazji konkretnych kolekcji. Gratuluję, wykonałeś ogrom pracy- niech ktos ci za to zapłaci, helou ;D!!!!
PolubieniePolubienie
Tak bardzo brakuje mi tutaj choćby krótkiego opisu pokazu Maison Anoufa, chciałabym poznać Twoją opinię. To chyba najgorsze co mogłam napisać, po tym jak stworzyłeś post obejmujący tak wiele literek, ale tak, czuję niedosyt 😀
PolubieniePolubienie
Przyznaję nieśmiało, że też chętnie przeczytałabym kilka słów na temat tego szalonego pokazu..
PolubieniePolubienie
ja bardzo czekałam na Twoją opinię na temat Jiviki, choć mając świadomość tego ile napisałeś na temat polskich projektantów, chyba się nie dziwię, że zagranicznych pominąłeś
PolubieniePolubienie
Cenię sobie osoby z misją dziennikarską jak Pan. Twórzmy środowisko mody, które wyznacza kierunek. Osobiście nie umiem pojąć dlatego basic Jemioła jest taki szałowy, ale nie muszę..Pan edukuje projektantów i branżowców, a ja uważam, że najwyższy czas edukować aspirujących, bo za mało treści a dużo.. wszystkiego. Polecam mój blog annkie-company.blogspot.com o trochę prześmiewczym motywie „Co wiesz a czego jeszcze nie wiesz o Polskim Tygodniu Mody?” Pozytywistycznym akcentem zaczynam pracę od podstaw.
PolubieniePolubienie
Pozytywistycznym? Sienkiewicz ten akcent „napisał” czy co?
PolubieniePolubienie
Rok temu na FW Pieczarkowski powiedzial mi osobiście, że jego noga więcej na FW nie postanie nawet jako gościa. Żenada, tandeta, sami pajace. A tu proszę, kolekcja i to na jakże mainstreamowej alei 😀
PolubieniePolubienie