Fashion Week Polska Wiosna/Lato 2014 – jak cię widzą, tak cię piszą

To może na dobry początek mały cytacik:

„Osobiście nie jestem pewna, czy założyłabym coś, co pokazuje, że można mnie przetwarzać ponownie, bo pewnie cały czas miałabym wrażenie, że odnosi się to bezpośrednio, a w kontekście interpretacyjnym wydaje mi się to trochę fantazmatyczne, ale pewnie będą osoby noszące z przyjemnością”

Aga Pou Wiosna/Lato 2014  / catwalkmagazine.pl

Osobiście nie jestem pewien, czy chcecie czytać to dalej. Istnieje szansa, że poczujecie się trochę, albo nawet bardzo, fantazmatyczne. Ale pewnie będą takie osoby. Mam nadzieję, że przyjemność też. 

Piszę, więc jestem

Drodzy państwo, jest temat! Piszemy o modzie! Wspaniałe jest takie hobby, albo nawet praca, co nie? Co tak! Na dodatek nobilitujące, bo przecież nie zajmujemy się zalewaniem Internetu tysiącem niemal identycznych zdjęć, niczym te szafiarki z piekła rodem, ale p-i-s-z-e-m-y! Narodzie – znaj różnicę. I szanuj! Pisanie jest takie mądre. A pisanie o modzie jest samą przyjemnością. Po pierwsze to są „tylko ubrania” – temat lekki i niezobowiązujący. A po drugie – niezależnie od okoliczności, nastrój jest nieustannie imprezowy – czy to pokaz, prezentacja, czy jakaś inna wariacja tych wydarzeń. Sam proces pisania? Raptem 10 minutek przy klawiaturze, z czego połowa zostaje przeznaczona na aktywności rozpięte między pudlem a facebookiem. I mam tekścik. Później to już tylko duma, chwała i obowiązkowe narzekanie na minusowe IQ szafiarek.

Wyssij mnie

Dlaczego nie czytam publikacji na temat łódzkiego Fashion Weeku? Powodów jest kilka, ale wszystkie opierają się na jednej filozofii minimalizowania stresu i niepotrzebnych nerwów. Mordowanie moich wniosków to już standard. Sam się o to proszę – udostępniam przecież dwie ogromne publikacje, które stają się prawdziwym eldorado dla każdego portalowego, lub blogowego twórcy, który cierpi na brak weny. Prosto-cepowaty fakt – swoje teksty i charakterystyczny sposób pisania znam najlepiej, więc najłatwiej jest mi wyśledzić wszelkie możliwe zapożyczenia. Co nie zmienia faktu, że nie tylko ja jestem w tej sytuacji „pokrzywdzony”.

A zresztą – pal licho pokrzywdzenie. Jeśli ktoś jest całkowicie pozbawiony dumy i ambicji – niech sobie zrzyna. Problem pojawia się jednak w sytuacji, w której wnioski jednego autora zostają zmieszane i skonfrontowane z laickim sposobem pisania, opartym głównie na ssaniu palca i myśleniu „to bym sobie założył, a tego bym sobie nie założył”. Przypadkowe kompilacje wytartych i przegadanych refleksji, silenie się na niezrozumiałe dowcipy, przekłamywanie rzeczywistości i wyrażanie cudzych osądów nie umiera jednak w szarych zakamarkach internetu. Pojawia się za to w nieoczekiwanych miejscach. Często promują je sami projektanci, dla których najważniejszym (a bywa, że jedynym) czynnikiem, jest pozytywny wydźwięk tekstu. Co z tego, że kolekcja autorstwa xzx, była stuprocentowo skórzana? Nawet jeśli tekst yxy opiewa koronki i żakardy, to projektant i tak go zamieści. W końcu yxy napisał, że mało zawału serca nie dostał, od nadmiaru piękna w tej kolekcji, a wymyślone koronki i wyimaginowane żakardy są godne światowych wybiegów. Właściwie to cała ta kolekcja, łącznie z osobą projektanta, jego kotem i bielizną, jest absolutnym „musthavem” najbliższej dekady. No i jak tu nie docenić takiego zaangażowania?

Jak nie laurka, to bzdurka. Ewentualnie kopie innych publikacji, albo kalki informacji prasowych, pod którymi „pseudo autorzy” bez żadnych oporów podpisują się własnymi nazwiskami. Dlatego dziękuję, nie czytam. Bezimienne, smutne teksty, wyprane z wszelkich pozytywnych aspektów – zaczynając od wiedzy, idąc przez doświadczenie czy intuicję, a kończąc na humorze, wprawiają mnie w stan przygnębienia. Pusto, smutno, wokół nie ma niczego poza niesmacznym beknięciem, które echem odbija się od internetowych ścian. Jednak tym razem złamałem regułę – moja nadaktywna czytelniczka, z zacięciem internetowego detektywa, podesłała mi wpis, który zamiast rąk, nóg i głowy, miał same lepkie macki. Dość powiedzieć, że był pisany jednocześnie przez kobietę i mężczyznę, a chwilami w liczbie mnogiej. Zaprzągłem więc Google do roboty, żeby sprawdzić, cóż takiego się dzieje w internetach chwilę po Fashion Weeku. Najpierw padł na mnie blady strach, potem żal, że zacząłem się wgłębiać w ten temat, aż w końcu pomyślałem, że to jednak bardzo interesujący materiał na tekst. Zapraszam więc do mojego wyjątkowo subiektywnego, niesprawiedliwego, złośliwego i komediowo-depresyjnego raportu. W wielkim skrócie – jakie informacje osoba niezorientowana w temacie polskiej mody, może znaleźć w internecie przy pomocy haseł związanych z FashionPhilosophy Fashion Week Poland.

Między informacją, a opinią

Weźmy pod lupę (na przykład) takiego Pana Marcina Marciniaka. Nie wiem czy to pseudonim, czy niezwykłe poczucie humoru rodziców, ale wiem z całą pewnością, że Pan „MM” ma ciekawe podejście do pisania o modzie. Połowa tekścików spłodzonych dla portalu boldmagazine.pl, przez wyżej wymienionego autora, jest żywcem przeniesiona (oczywiście nie w formie cytatu, bo kto by sobie zawracał głowę takimi bzdurami) z katalogu Tygodnia Mody. Klimat tekstu, a raczej krótkich komentarzy do zdjęć, został oparty na regułach przedstawiania czystej informacji. Dobra, bezpieczna metoda – w kolekcji widzieliśmy blablabla, projektantka zainteresowała się bla bla i bla, kolorystyka jest bla, a materiały to bla i blabla. Ta sielanka „kopiuj wklej” zostaje jednak  pewnym momencie brutalnie przerwana. Czym Marta Wachholz – Biczuja zasłużyła na odstępstwo od normy? Tego nie wiem. Ale z publikacji Pana Marcina Marciniaka dowiemy się, że „efekt końcowy bardzo mizerny”. Być może ta nagła potrzeba wyrażenia opinii miał za zadanie ożywić tekst? Tego nie wiem. Ale mam refleksję – podział na informację i ocenę w polskim „modnym” Internecie nie istnieje. Schemat jest oparty na wygodnictwie. Jeśli autor nie ma żadnych wniosków, albo sytuacja wymusza ich brak, to przedstawia suche fakty, pochodzące najczęściej od samego projektanta. A to, że informacje prasowe często mają wiele wspólnego z fikcją literacką, jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Przypuśćmy, że projektant ma w kolekcji poliester, ale w info spryciarz napisał, że to jedwab. Najprzedniejszy, 120-procentowy, magiczny, bo spełniający życzenia. A w ogóle to przywieziony dosłownie na plecach, prosto ze słonecznej Italii, w której dizajner siedział kilka miesięcy, przytulając jedwabniki, rozmawiając z nimi i polewając je szampanem w każdą pełnię księżyca. W info prasowym można napisać każdą bajkę, którą potem szara masa blogersko-dziennikarska bezrefleksyjnie i grzecznie powtarza. Natasha Pavluchenko w opisie kolekcji zamieszczonym w oficjalnym katalogu Tygodnia Mody napisała: „kolekcja ta powstała jako komercyjna linia basic kolekcji Haute Couture”. Z całym szacunkiem i sympatią dla uznanej projektantki, ale takie deklaracje kłócą się z całą moją wiedzą, jaką posiadam. Rozumiem, że to luźne nawiązanie do tradycji odszywania wybiegowych sylwetek na miarę i tylko na prywatne zamówienia, ale mimo wszystko komunikowanie swojej mody jako „Haute Couture” jest ogromnym nadużyciem. A linia basic kolekcji Haute Couture? Przecież to na kilometr pachnie absurdem! No ale skoro taka informacja znalazła się w k-a-ta-l-o-g-u, to trzeba ją powtórzyć. Jestem w stanie pojąć, że tak działają głupiutcy blogerzy i niszowe strony. Ale redakcja Elle.pl? Portalu, który powinien nadawać ton i wyznaczać ramy profesjonalnego recenzowania kolekcji?

Fiku miku, czytelniku

Bardzo dobrą metodą na urozmaicenie nudnych tekstów może być zerwanie bariery między czytelnikiem i autorem. Jak osiągnąć taki efekt? Przez wprowadzenie nastroju intymności, porozumienia i głębokich emocji. Bierzcie przykład z ulicastylu.pl, która pisze o Ima Mad: „Za serce chwytają lekkie, sportowe kamizelki, wzorzyste bermudy i patchworkowe sukienki”. Sam już nie wiem, czy te ciuchy są rewelacyjnie dobre, czy śmiertelnie niebezpieczne? Równie skuteczne jest przekazanie swojej subiektywnej, bardzo wyważonej i jeszcze bardziej unikalnej opinii. Wiecie – samo życie, ode mnie – tylko dla was! Modelowy przykład, mówiący o kolekcji MoMi-ko, znajduję na portalu qultqultury.pl: „Jeśli chodzi o linię damską to ja jej nie kupuje, natomiast niektóre propozycje dla mężczyzn były przyzwoite”. Rozumiem to podejście, bo ja też wielu rzeczy „nie kupuję” – na przykład ściemnionych pseudorecenzji, kolekcji Haute Couture, a nawet basicowych kolekcji Haute Couture. I nawet gdyby ścierpieć pierwszą część zdania, to kolejna opinia i tak ją dyskredytuje na całej linii. Bo skoro propozycje dla mężczyzn były przyzwoite, a tych damskich autorka nie kupi za żadne skarby świata, to jasno daje nam do zrozumienia, że tymi damskimi sylwetkami można ewentualnie wycierać podłogi jakiegoś bardzo nieprzyzwoitego miejsca. Niezwykle to logiczne. W recenzji pokazu sprawdzają się również znane i cenione gatunki literackie. Na przykład Elle.pl lubi sobie pewne rzeczy dopowiadać, co daje do zrozumienia, że fantastyka nie jest im obca. O Wojtku Haratyku pisze tak: „Nie popisuje się, pracuje u podstaw, wie, że zeszłoroczny, doskonały debiut to dopiero początek”. Bardzo miło, jest komplement, wszystko pięknie, ale hmm… Jeśli mnie pamięć nie myli, to kolekcja pokazana na poprzedniej edycji łódzkiego Tygodnia Mody wcale nie była debiutem. Oczywiście biorę pod uwagę, że powstała nowa, sekretna definicja tego słowa, zakładająca, że historia projektanta zaczyna się na wybiegu łódzkiego Tygodnia Mody, a cały wcześniejszy dorobek należy niezwłocznie po pokazie skasować. Elle.pl, bądźcie dobrymi koleżankami i dzielcie się podobnymi decyzjami, bo potem człowiek głupieje. Zamiłowanie do fantastyki pojawia się również na portalu qultqultruy.pl, który w kolekcji Szulca punktuje: „zaskakuje za to konstrukcją i zwraca uwagę na detal i dodatki”.  Jaka szkoda, że temat dodatków nie został rozwinięty. Te piękne kapelusze, rękawiczki, etole, torebki i parasole, to rzeczy, z których Szulc słynie nawet w Peru! Powiecie – zaraz, ale na zdjęciach nie ma dodatków, poza paroma naszyjnikami! No cóż, to pewnie wina fotografa – dyletant odwalił fuszerkę. Ot co!

Efekt Końcowy Palety Kolorystycznej

Ten „Efekt Końcowy”, to wbrew pozorom tylko czubek ogoneczka wszelkich możliwych wpadek, braku warsztatu i ogłady językowej, wiedzy czy kunsztu dziennikarskiego. I tak nieustannie pojawiają się „palety kolorystyczne”, zupełnie jakby istniały jakieś inne. Kolekcje są spójne, albo i nie. Mogą być spójne na różne sposoby (oczywiście tu wkracza „paleta kolorystyczna”, ewentualnie „sylwetki”), lub w ogóle spójne w imię wyższej idei i lepiej, żeby takie właśnie były, bo jak nie, to drogi projektancie dostaniesz wciry! Kolekcja spójna powinna być i kropka, basta, falbanka. Jeśli jakiegoś projektanta lubimy, a ten złośliwie nie zrobił „spójnego” sezonu, to pamiętajmy, że zawsze można w tekście trochę poczarować, na przykład wzorując się na kolejnym pomyśle qultqultury.pl: „(zapożyczenie fryzur z pokazu Joanny Klimas) tworzy dodatkowe zespolenie kolekcji jednym punktem stałym, jakim jest fryzura”.  Oczywiście! Fryzury zawsze spalają kolekcję. Chociażby dlatego, że w ogóle są. Mam nadzieję, że Natasha Pavluchenko (bo o jej kolekcji mówi powyższy cytat) wprowadzi fryzury do sprzedaży, jako element zespalający kolekcję, żeby klientki przypadkiem nie pomyliły ubrań z różnych sezonów. Przecież nikt nie chce być niespójny!

Górne „C”

Nic tak dobrze nie podniesie prestiżu publikacji, jak wejście na rejestr górnego „C”. Dlatego w tym akapicie przedstawię kilka ważnych reguł, absolutnie obowiązkowych dla początkujących fashionistów-publicystów. Zacznijmy od podstaw: w pierwszym rzędzie się „zasiada”, bo siadać, to sobie może ewentualnie szary tłum, poupychany w modowym pawlaczu, zaczynającym się na drugim rzędzie krzesełek. O tym, że ktoś w tej strefie medialnego mroku realnie siedzi, „zasiadający hajlajf z frontrołów” wie tylko dlatego, że na zdjęciach ma jakieś nieokreślone tło, a na karkach czuje cebulowo-kiełbasiane oddechy klasy nieuprzywilejowanej. Pięknie to zresztą opisał portal mmszczecin.pl, który dzieli się ze swoimi czytelnikami taką oto treścią: „Łukasz Czub miał przyjemność podziwiać kolekcje projektantów zasiadając w pierwszym rzędzie w towarzystwie gwiazd z polskiego showbiznesu”. Nic, tylko umrzeć ze szczęścia. Jeśli znana osoba postanowi podczas łódzkiego Tygodnia Mody coś sobie sprawić i od razu ten nabytek prezentuje światu, to wtedy piszemy, że pani xyz albo pan xxx „dumnie się obnosi”. Nigdy nie piszemy  „założył”,  bo to wulgarne i banalne. Warto też dodać, że na Fashion Weeku nie pokazuje się ubrań, ale „stroje” i „kreacje”. Kolejną ważną kwestią, którą należy zapamiętać to podział na projektantów uznanych i nieuznanych. Pierwsi swoją obecnością „uświetniają” wydarzenie, drudzy zwyczajnie prezentują kolekcję. Aha, i jeszcze jedna sprawa – nigdy nie piszcie, że po prostu pojechaliście do Łodzi oglądać pokazy, tak się nie godzi. Na tydzień mody zawsze się „udajemy” (!!) żeby „obcować z modą”. „Obcowanie” jest niestety bardzo męczące, dużo bardziej, niż stare i nudne oglądanie, dlatego kategorycznie nie wypada z modą „obcować” przez wszystkie cztery dni pokazowe. Największy prestiżem cieszą się osoby, które pojawiają się tylko w piątek i sobotę, na pieczołowicie wyselekcjonowanych pokazach. Wszystko w imię tego „obcowania”. Bardzo ważna informacja – w niedzielę zostają tylko desperaci. Zresztą, nie trzeba być na pokazach, żeby móc się o nich wypowiadać, albo tworzyć selekcję tych najlepszych.

Ja tobie, a ty mnie

A jeśli mówmy już o samej Łodzi, to kurtuazja publikacji nakazuje napisać coś miło-neutralnego. Inspirację przynosi portal glamki.pl, który pisze: „Łódź ponownie zaskoczyła”. Czym? Może tym, że ciągle jest Łodzią? Ok, przyznaję, wychodzi ze mnie złośnik, ale ironia jest przecież nieustannie modna! Warto napisać coś złośliwego o Łodzi, wcisnąć małą szpileczkę, bo to świetnie obrazuje nasz zdrowy dystans do całego zamieszania. Po tej edycji zdecydowanie wygrywa strona sferafashion.com.pl, która opublikowała takie oto zdanie: „…można było zobaczyć kilkadziesiąt pokazów mody zapowiadających trendy na nadchodzący wiosenno-zimowy sezon”. Można by się zastanawiać nad tym nowatorskim sezonem i jakim cudem ktoś mógł napisać taką bzdurę. Ponieważ moja wiara w ludzkość i tak wisi na włosku, postanowiłem sam siebie oszukać i powyższy cytat traktuję jako arcydowcipną złośliwość, wymierzoną w polskie kolekcje, które często nie realizują założeń sezonowości. Oczywiście nie samą ironią człowiek żyje. W opozycji do tego narzekającego trendu stanął portal kobieta.onet.pl, który przy okazji opisywania Fashion Weekowych kolekcji, zadaje niezwykle optymistyczne pytanie: „Co będziemy nosić wiosną i latem?”. Kobieto Onetu, jeśli nie wiesz, co będzie nosić twój użytkownik wiosną i latem, już podpowiadam. Ciuchy z tanich sieciówek! Ale i tak masz plusik za słodko-naiwne czarowanie rzeczywistości. Malinowy humor zaprezentowała też strona highwarsaw.pl pisząc: „Polski Tydzień Mody jest kwintesencją królujących trendów”. Hurra, niech żyje afirmacja! Nie ma wojen na świecie! I głodu też nie! A nadchodząca zima została odwołana! Kto da więcej?! To jednak nie koniec, bo radosnych informacji jest jeszcze więcej. Portal mmlodz.pl ma wspaniałą wiadomość: „Podczas pokazów na widowni nie zabrakło znanych celebrytów. Na FashionPhilosophy Fashion Week Poland pojawili się m.in. Edyta Herbuś, Radosław Majdan i Tomasz Jacyków”. Bardzo mnie cieszy, że na pokazach zabrakło nieznanych celebrytów. I tak jest ciasno, więc na cóż tam oni? Oczywiście poza niedzielą. Gdyby zestawić zdjęcia pierwszych rzędów z piątku i niedzieli, to można by stworzyć całkiem zgrabną, choć łatwą, łamigłówkę: znajdź wszystkie różnice. Zresztą splendor piątku został świetnie podsumowany przez dziennikarkę wyżej wspomnianej strony highwarsaw.pl. Pani Agnieszka Larska w absolutnym porywie miłości do całego świata, a być może nawet będąc w opcji „high” napisała: „Wszystkie pokazy wybrane na FWŁ są inspirujące, zaskakujące i precyzyjne, ale piątek był najbardziej prestiżowym dniem z całego tygodnia, kiedy odbyły się dwa najważniejsze pokazy: Łukasza Jemioła i specjalna prezentacja Evy Minge”.  W kategorii „dobra nowina dla kochanych parafian” doskonale odnalazł się również portal „kreujący” trendy – trendz.pl, którego dziennikarka, Tajemnicza Pani Tina, napisała: „Łódź może śmiało konkurować ze światowymi stolicami mody jak Nowy Jork, Berlin, Paryż czy Mediolan”. Ja bym jeszcze dodał, że Polacy mają wyjątkowo dobre poczucie humoru i mały kontakt z rzeczywistością. Pod wieloma względami jest coraz lepiej, to prawda, ale pisanie bzdur na pewno się do tego nie przyczynia.

Akcja (dez)informacja

Na wzmiankę zasługuje również łódzka odsłona portalu gazeta.pl, która sieje jawną dezinformację: „Podczas tegorocznej edycji zabrakło walki o krzesła w pierwszych rzędach…”. Dementuję! Po pierwsze – Fashion Week odbywa się dwa razy do roku, a niedługo może nawet i trzy, bo nieoczekiwanie powstał sezon wiosna/zima (o nim za chwilkę). Po drugie – walka o krzesła jak najbardziej miała miejsce. To prawda, była mniej spektakularna niż zwykle, ale to nie znaczy, że można w taki podły sposób deprecjonować samo wydarzenie. A po trzecie? Po trzecie jest lula.pl, która postanowiła iść pod prąd i napisała o Macadamian Girl tak: „Jest niewątpliwie kolorowym ptakiem Fashion Week Poland, który mocno ubarwia tę wciąż trochę bezbarwną imprezę”. Jak było kolorowo, to się nie podobało, bo cyrk. Jak jest mniej kolorowo, to też źle, bo bezbarwnie. Wiecznie coś! I jak w takich warunkach spokojnie promować modę? Nie da się! Powstały również pewne kontrowersje odnośnie pokazu Łukasza Jemioła. Dotyczyły one ilości bohaterów wytwórni Warner Bros, którzy pojawili się w kolekcji. Jedni widzieli trzech, inni czterech, ale zwycięża portal http://www.modawpolsce.pl, który stwierdza: „znalazły się także limitowane T-shirty, inspirowane pięcioma bohaterami kultowych kreskówek Warner Bros”. Moda w Polsce ma sporo problemów, również z liczeniem. Nic więc dziwnego, że blogerzy w tym sezonie wybierają bezpieczniejszą opcję. Na przykład Alice Cross stawia sprawę jasno: „Dziś mam dla Was pierwszą część krótkiej relacji, nie będę się rozpisywała, tym razem głębsze refleksje zostawię dla siebie, a dla Wam pokażę trochę zdjęć”. Jestem Kasia również wybiera przekaz wizualny, przy okazji udowadniając, że pstrykanie fotek to ciężki kawałek chleba: „Niestety nie z każdego pokazu mam zadowalające zdjęcia, więc skupię się tylko na ulubionych ujęciach”. Dokładnie ten sam motyw realizuje Charlize Mystery, która w swoim podsumowaniu doceniła punktualność pokazów i całe cztery kolekcje, w tym jedną sieciową. To o tyle ciekawe, że jak sama napisała: „Polscy projektanci zupełnie nie mają się czego wstydzić. Kolekcje są kreatywne, uszyte z wysokiej jakości materiałów, odważne i bez problemu część z nich mogłaby być zaprezentowana podczas zagranicznych FW”. No ale taka światowa moda i tak się obroni, niezależnie od zaangażowania blogerki, więc nie ma co płakać. A dylematy, które przeżywają te udręczone przez media dziewczęta są wręcz nieludzkie. Na przykład myinspirationss.pl: „Sama nie wiedziałam od czego zacząć relacjonowanie tego trzydniowego pobytu w Łodzi na Fashion Week Poland. Zastanawiałam się czy najpierw pokazywać moje stylizacje, zdjęcia z showroomu, a może kolekcje projektantów?”. Blogerka ma jednak swój spryt i zaczęła oczywiście od zdjęć. Podobne katusze przeżywa ashplumplum.pl: „Jednak mam dla was przygotowanych (na razie w głowie) kilka wpisów dotyczących Fashion Week’a. Na pierwszy rzut chciałabym pokazać wam, jak byłam ubrana pierwszego dnia”. Szukanie w google informacji o tym wydarzeniu, to nic innego, jak internetowa Golgota 2.0. Kolejne strony wyników, dziesiątki marginalnych blogów, setki „ałtfitów”, tysiące zdjęć, zero treści w treści. Ja i Kawka Latte, ja i moja koleżanka xxx z bloga zzz, ja i moje buty, ja i prawie mój Nissan, ja i stoisko jakiejś marki, ja na sali pokazowej i tak w nieskończoność aż do piekła, albo i dalej. Nudę przerywa sekundowa wizyta na portalu fleszstyle.pl: „9. Fashion Week Poland: Edyta Herbuś nosi kolczyki za 35 złotych”. Na miejscu organizatorów Tygodnia Mody wysłałbym temu portalowi bukiet kwiatów, jako podziękowanie, za tę niezwykłą publikację. A dalej? Dalej są zdjęcia, zdjęcia, cotton bawełna, zdjęcia i przedruki opisów z katalogu Fashion Weeek, który sam  sobie jest chyba największym objawieniem tego wydarzenia. Co by się stało, gdyby go nie było? Aż strach się bać. Swoją drogą, Łukasz Jemioł podobno stwierdził, że: „Na Fashion Week w Łodzi celebracja mody jest wyższa niż celebracja celebrycka. Ludzie przyjeżdżają tu nie po to, aby się sfotografować, ale po to, żeby zobaczyć pokazy”. Łukaszu, zawierzam ci całkowicie, więc wniosek może być tylko jeden – blogerki to nie ludzie.

Oczywiście nie powiem, że postawa blogerek zaskoczyła mnie w jakimkolwiek stopniu. Większość z nich nie ukrywa już priorytetów. Mnie zastanawia tylko jedna rzecz – gdzie właściwie spędziłem cztery dni cennego życia? To był tydzień mody, czy wielka scenografia stworzona w Łodzi na potrzeby blogerów? A może by tak w końcu wycofać akredytację dla blogerów? To tylko taki luźny pomysł….

Ubierz mnie w słowa!

Wróćmy jednak do pisania o pokazach, bo chociaż publikacji nie jest tak wiele, to mimo wszystko się pojawiają. Jednym z kluczy do sukcesu takiego tekstu jest oczywiście bogate i wymagające słownictwo. Jeśli nie będzie zrozumiałe dla większości czytelników, to przynajmniej dobitnie da im do zrozumienia, że mają właśnie kontakt z szalenie mądrym wpisem, napisanym przez szalenie mądrą osobę. Korzystam z tego patentu notorycznie, działa jak złoto. Najmodniejsze „mądre” słowo tej edycji zawdzięczamy Elle.pl – gratulacje, „homogenizacja” wygrywa bezsprzecznie. Nie wiecie co to znaczy homogenizacja? Natychmiast zejdźcie mi z oczu i zapiszcie się na nieustannie modne kulturoznawstwo.

Czytelnika warto „czymś” zaskoczyć. Na przykład unikalnym i nieoczekiwanym wnioskiem. Już śpieszę z przykładem. „Potrzeba dużej odwagi i świadomości mody, żeby zdecydować się debiutować na tak dużej imprezie, w dodatku na głównym wybiegu”, jak pisze catwalkmagazine.pl o duecie Sowik i Matyga. No tak, do wyboru był jeszcze wybieg ściółkowy i klatkowy, ale one wymagają już nie tylko odwagi, ale nawet czystego szaleństwa. Jakkolwiek odwaga prędzej pomoże, niż przeszkodzi, to do pokazu na Designer Avenue jest przede wszystkim potrzebna kolekcja. Chociaż nie powiem – byli tacy, co próbowali wersji opartej na dużej ilości odwagi i małej ilości kolekcji. Oczywiście te próby były nieudane. Czytelnika należy też zaskoczyć doskonałym zrozumieniem inspiracji i referencji. Na przykład ulicastylu.pl nakreślając kolekcję MoMi-ko pisze: „Kolekcja pełna pięknych nadruków i deseni to styl gotyckiej lolity”. Kolekcja jest stylem. Gotyckiej Lolity! Cóż mogę powiedzieć – chyba byłem na innym pokazie. Nad biedną, japonizującą marką znęca się również catwalkmagazine.pl, podsuwając czytelnikowi informację dekady: „Moda uliczna z japońskiego Tokio już dawno dorównała popularnością tej z europejskich stolic mody”. Widać, że portal stosuje taktykę ograniczonego zaufania w stosunku do swojego odbiorcy. Bardzo dobrze – trzeba nieść kaganek oświaty. To już nawet nie jest pisanie o ciuchach, to działalność misyjna. Czytelniku – Tokio jest w Japonii. Fashion Week odbywa się w polskiej Łodzi. A teraz przepisz to w zeszycie 100 razy.

Ponadczasową być

Z modą jest tak, że powinna być „jakaś”. Najlepiej, żeby była „ponadczasowa”, bo to podobno daje sukces komercyjny. Ponadczasową lubi być głównie elegancja, chociaż w kolejce do tego epitetu stoi również krój. Elegancja jest jednak pazerna, bo bywa również trochę klasyczną, albo mocno nowoczesną, w zależności od humoru osoby piszącej i układu fusów na dnie filiżanki.  Od czasu do czasu elegancja przywdziewa również miejską odsłonę, chociaż miejski bywa też szyk – można się w tych niuansach pogubić. Najbezpieczniej jest jednak używać określenia „streetwear”, który oznacza właściwie wszystko, bo przy odrobinie uporu, w każdym ciuchu można pokazać się na street-cie (czytaj: ulicy). Jeśli brakuje nam jakiegoś słowa, to zawsze w pogotowiu czekają prefiksy – na przykład „ultra”. Spójrzmy na romantyzm, który często bywa tak romantyczny, że aż nam kiszki skręca od samego myślenia. Ale nie możemy napisać „romantyczny romantyzm” bo wtedy paniom polonistkom robią się zmarszczki na czole. Elle.pl radzi sobie z tym zmartwieniem modelowo, rach ciach i styl Agnieszki Orlińskiej nie jest już tylko banalnie romantyczny, ale „ultraromantyczny”.  Czy to nie genialne? Ja z kolei chciałem mocniej zaakcentować nowoczesność tego romantyzmu, dlatego napisałem „neoromantyzm”. Sprytnie, prawda? Przykłady można mnożyć właściwie w nieskończoność, bo nasza kreatywność nie zna barier. Gdzie jednak kończy się kreatywny konkret, a zaczyna bzdura i pisanie o niczym? Problem polega na tym, że tej granicy nie ma. W kwestii pisania o modzie nadal panuje wolna amerykanka. Żadne kanony nie istnieją. Wyrobione nazwisko, albo dobra, prestiżowa platforma publikacji, nadal są najmocniejszymi asami w rękawie dziennikarza modowego. Pierwsze sprzeda każdą bzdurę, a drugie ją zamieści. Na weryfikację nikt nie ma czasu, ni atłasu!

Ekspertem być

W tekście trzeba również napisać coś mądrego o materiałach. Na przykład: „Na wybiegu pojawiły się też sylwetki z lejącej tkaniny” (kolekcja Kędziorek według catwalkmagazine.pl) Czy ta tkanina „leje” ze śmiechu? A może ma chory pęcherz? Tego się chyba nie dowiemy. Jeśli w kolekcji pojawia się kolor, to nie może on sobie po prostu być. Najlepiej, żeby coś robił, na przykład „wibrował”. Efekt wibracji pokochały dziennikarki Elle.pl. W jednym podsumowaniu wibrowały im zarówno miedzie Szulca, nadruki Szulca, barwy Haratyka i oranże MMC. Moim skromnym zdaniem efekt wibracji został spowodowany promieniowaniem rozchodzącym się z laptopów, z którymi urocza ekipa nie rozstawała się nawet na ułamek sekundy. I kto powiedział, że moda to nie jest zawód zwiększonego ryzyka?

Jeśli nie chce nam się analizować kolekcji, to najwygodniej jest napisać, że była bardzo intelektualna albo wyjątkowo konceptualna. Dla mocniejszego efektu możemy użyć tych słów jednocześnie. Dziury w tekście zapychamy dokładnym opisem tego, co widać gołym okiem na zdjęciach. Pamiętajcie – nigdy nie ufamy czytelnikowi. Nawiązywanie do wcześniejszych sezonów jest skrajną głupotą, bo nikogo nie obchodzą ciuchy, ups, przepraszam! Jeszcze raz – nikogo nie obchodzą stroje i kreacje z poprzednich sezonów. Jeśli nie widzieliśmy kolekcji z bliska, albo nie mamy pewności czym właściwie różni się tkanina od dzianiny, to najbezpieczniejszym wyjściem jest pisanie o „doskonałych materiałach”. Czytelnik i tak tego nie zweryfikuje, a projektantowi będzie miło, że mu tak dobrze i szczodrze życzycie. Genialnie sprawdza się też pisanie o geometrii, bo ta pojawia się w 99% polskich kolekcji. Nawet gdy jej nie ma.

Oczywiście czym byłaby krytyka bez oceny i wniosków? Absolutnie niczym, więc kiedy już napiszemy dokładniutko, co widzieliśmy na wybiegu, trzeba jednoznacznie i mocno orzec, jakie to właściwie jest. Tu przyda się mocny argument. Inspiracją dla przyszłych pokoleń niech będzie fragment radosnych recenzji catwalkmagazine.pl, tym razem traktujący o kolekcji Ewerta –  „Ewertowi udało się stworzyć coś na granicy stylu, bardzo udaną całość”. Czytam takie zdanie i zmieniam się w żyjącą ambiwalencję – niby jestem na granicy załamania nerwowego, ale z drugiej strony czuję się niczym bardzo udana całość. Niebywałe! Albo wniosek na temat Szulca – „Jeśli Monika Ptaszek naturalnie wyczuwa co chcą nosić faceci, to Michał Szulc jest jej męskim odpowiednikiem i dokładnie wie, czego potrzebuje kobieta. Kobieta Szulca jest otoczona troską, przez projektanta – wszystko jest u niego dopracowane”. Cieszę się, że Michał Szulc (wykładowca akademicki, dydaktyk, ceniony, chociaż mało popularny, projektant) ma tak doskonałe wzory do naśladowania i może zostać „odpowiednikiem” swojej młodszej doświadczeniem koleżanki. Cieszę się też, że wykazuje postawę obywatelską i otacza kobietę troską. Feministki są co prawda „lekko” wściekłe, ale one i tak nie noszą sukienek. Monika Ptaszek (zwana przez VUmag jako „Ptasznik”) z przyczyn kompletnie mi nie znanych prowokuje w tym sezonie sporo dziwnych teorii. Taki catwalk.pl napisał o niej: „…jest kobietą najlepiej czującą potrzeby mężczyzn”. Cóż za wyrafinowany komplement. Niemal progresywny.

Święta Ilona od Mody

W tym akapicie nie sposób nie wspomnieć o Ilonie Felicjańskiej, która przeżywa aktualnie medialny lifting i bardzo zaawansowaną odnowę moralną, a nawet duchową. W porywie eksplorowania niezbadanych pokładów miłości do świata i mody, postanowiła podzielić się swoją refleksją na temat krytyki. Jako platformę wybrała portal natemat.pl, co samo w sobie jest na tyle dwuznaczne, że nawet nie wymaga komentarza. Tekst zaczyna się od deklaracji:  „…mam świadomość jak wiele brakuje mi do tego, żeby zająć się krytyką mody. Dlatego nigdy się tym nie zajmę”. Doskonale to rozumiem. Ja na przykład mam w sobie świadomość, jak wiele brakuje mi do tego, żeby pisać powieści erotyczne. I dlatego nigdy się tym nie zajmę. Ten tekst warto jednak przeczytać, bo Ilona zupełnie nieświadomie i bezwiednie popełnia największy grzech podobnych publikacji. Krytykując krytykę, sama staje się krytykiem. A ja krytykuję teraz jej krytykę krytyki, więc jestem krytykiem trzeciego stopnia i może lepiej nie kontynuujmy tego wątku, bo mniej odpornym czytelnikom mogą wybuchnąć mózgi. A zresztą o czym my właściwie mówimy? Jaka krytyka? Gdzie? Ilona stwierdza: „Prowadzenie bloga modowego prezentującego własny styl jest dostępne dla każdego. Ale niezależnie od popularności, jaką taki blog się szczyci, sama ta popularność nie jest świadectwem kwalifikacji do wydawania ocen na temat projektów i stylu innych ludzi”. Nie neguję tej tezy, ale mam pytanie. Co jest tym świadectwem? Pieczątka Ilony Felicjańskiej?

Mam jeszcze jedną refleksję. Ilona, mogłaś te wszystkie literki wykorzystać, pisząc subiektywną ocenę kolekcji, które widziałaś na tygodniu mody. Jesteś osobą publiczną, medialną. Nawet jeśli twoje wypowiedzi nie byłyby fachowe, to miałyby znaczenie emocjonalne, dla osób, które cię cenią i szanują. Wolałaś jednak napisać o sobie, a przy okazji wystawiając Evie Minge laurkę, jakby ich potrzebowała jeszcze więcej. I błagam, zdejmij ten kostium katechetki, bo to ostatnia maska, która mogłaby pasować do mody: „Coś jest nie w porządku z nami. Jeśli z taką łatwością potępiamy grzeszników a gloryfikujemy grzech, chociaż nasza religia uczy czegoś wprost odwrotnego. Coś jest bardzo źle, jeśli tak łatwo nam zdobyć się na niechęć i nienawiść, a tak trudno dać drugiej osobie wsparcie i dobre słowo, kiedy widzimy że próbuje coś zrobić”.

Widać wyraźnie, że Ilona próbuje coś zrobić, więc w ramach pomocy i dobrego słowa, przypomnę jeden, istotny szczegół – krytyka nie musi być przecież negatywna! To prawda, język potoczny wypaczył to słowo. Ale inteligentnego człowieka ta sytuacja nie zwalnia  z obowiązku pamiętania i rozumienia właściwej definicji. I jeszcze jedna sprawa. Dziwnym trafem wiecznie pozytywna, chociaż nadal niekompetentna krytyka, w nikim nie wzbudza sprzeciwu. A koniec końców to ona wyrządza jeszcze większą krzywdę.

Pośmialiśmy się, ale?

Powoli kończąc ten radosny pląs przez polski Internet, dodam jeszcze kilka słów na temat krytycznego i polemicznego pisania o pokazach i kolekcjach. Zasada panująca w naszym kraju jest niezmienna. O wszystkich pisze się raczej dobrze. Jeśli dziennikarz pozwala sobie na mocniejszą opinię, to tylko w przypadku początkujących projektantów. Gdy w grę wchodzi popularny, medialny twórca, to automatycznie zaczyna działać zasada kompromisów. Bo dobre stosunki z popularnym projektantem oznaczają łatwy dostęp do chodliwych wywiadów, dobrych zakulisowych materiałów, albo możliwości patronackie. Swoją wartość ma też wzmianka o tekście w social media należących do projektanta i przekierowania z wyszukiwarek (casus Evy Minge, która ma wzmiankę na każdym możliwym portalu) Czysta forma wymiany świadczeń, w której portal zapewnia pochlebną publikację, podnosząc prestiż kolekcji teoretycznie „ekspercką” opinią, a projektant rewanżuje się tym, że jego marka wzbudza zainteresowanie, czyli napędza „klikalność”. Nie bez znaczenia jest też fakt, że za wieloma nazwiskami stoją potężne marki, czyli potencjalni reklamodawcy. Dlatego nawet najbardziej prestiżowe platformy, takie jak Elle.pl czy Lamode.info nadal prezentują bezpieczną i asekurancką postawę.

Czasy są ciężkie, więc komplikowanie sobie życia kwestiami realnego i profesjonalnego opiniowania mody, brzmi bardziej jak fanaberia, niż coś, co może realnie zaistnieć. Czytam rozmaite publikacje i widzę potok słów. Ich źródło jest malutkie – parę portali, katalog, kilkoro blogerów. Poprzeczka jest już tak nisko, że można się o nią jedynie potknąć. A sytuacja przedstawia się jednoznacznie – jeśli w naszym kraju ma powstawać solidny i wartościowy rynek mody autorskiej, to nie można go sprowadzać jedynie do sukcesu sprzedażowego. Moda traktowana jako pełnowartościowy nośnik przekazu, nastrojów społecznych, komunikatów, kodów kulturowych i sztuki, musi mieć szansę na weryfikację, która przebiega na rozmaitych pułapach i z różnych punktów widzenia. Taka modelowa sytuacja powinna się manifestować przede wszystkim przy okazji polskiego Tygodnia Mody. To jest ten moment, kiedy powinno się stawiać konkretne wymagania. A zamiast wymagań, mamy miałkie kolekcje i miałkie teksty, które próbują nas wcisnąć między Mediolan, a Nowy Jork. Nie dziwi mnie wcale, że przeciętny czytelnik nie ma żadnych wymagań, bo skąd miałby je właściwie mieć? Jeśli zastanawia mnie czyjaś postawa, to właśnie dziennikarzy i projektantów, między którymi nie ma żadnej konstruktywnej energii. Dokumentowanie ewolucji zjawiska, sezonów, debiutów etc, powstaje przy pomocy recenzji, opinii i tekstów, które nie traktują projektantów niczym abstrakcyjnych bytów wyrwanych z kontekstu, ale jako twórców, z którymi można prowadzić realną polemikę. W tej chwili tożsamość polskiej mody, powstaje w soczewkach aparatów blogerek, którym towarzyszy rechot mas skumulowanych na portalach plotkarskich i poklask szesnastolatków. Jeśli powiedzenie „jak cię widzą tak cię piszą” jest prawdziwe, to bardzo mi przykro, ale polskiej mody kompletnie nie widać.

Never Ending Freestyle Voguing

Tobiasz Kujawa

freestylevoguing@gmail.com

20 Comments

  1. Aleksandra pisze:

    Kurwa, genialny tekst.

    Polubienie

  2. Kamila pisze:

    Strach cokolwiek napisać po tym słodko-gorzkim tekście, co nie zmienia faktu, że podczas czytania dosłownie popłakałam się ze śmiechu i oplułam herbatką. Nie wiem czy znam kogoś kto się szyderą tak pięknie posługuje jak Ty, nawet moja mama wymięka. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że planowałam na moim blogu z kresów internetów dodać post o tych pokazach na których byłam, ale teraz to się trochę boję. 😀 Pocieszam się, że nawet jeśli go dodam, to Czarliz nie przebiję.

    Polubienie

  3. Anna Annkie pisze:

    Dziękuję za ten post! Niech świadomość języka będzie z Nami, a to, że ktoś interesuje się moda nie oznacza, że umie wymienić jakiegoś innego projektanta niż ten od fotek z windy. Taka prawda, tyle ludzi aspirujących do krytykowania, a miejsc na studiach dziennikarstwa wciąż za mało 🙂

    Polubienie

  4. Świetny tekst! Daje sporo do myślenia.

    Polubienie

  5. M pisze:

    ”Oczywiście! Fryzury zawsze spalają kolekcją.” Cudze krytykujecie, swego nie znacie? Ja wiem, że przytoczone w tekście ‚perełki’ są naprawdę godne przytoczenia, ale ZAWSZE można się do czegoś przyczepić! Tak jak ja robię to w tej chwili. Nie z braku sympatii, czy Bóg wie czego, tylko z prostej przyczyny- krytykujmy innych tylko wtedy, kiedy sami jesteśmy od nich lepsi. W innym przypadku taką krytykę można sobie w nos wsadzić:)

    I tak, uważam że jesteś lepszy od nieszczęsnych redaktorzyn, których słowa przytaczasz, mimo wszystko, mimo czepialstwa (czasem) nadmiernego:)

    Polubienie

  6. kk pisze:

    Cudne słowa 🙂 ja spędziłam cały FW w showroomie i obserwowałam ten cały kierat niby ze środka, ale jednak z dystansu. Mignąłeś mi w tłumie Tobiaszu, ale niestety nie zajrzałeś na moje „stoisko”. Rozumiem, spory to był bazarek, nie do ogarnięcia między pokazami.
    A co do blogerek i ich „recenzji”… niech przeczytają i odrobią lekcje!

    Polubienie

  7. erill pisze:

    Kocham Cię.
    Żywie wielką, niech mi język internetów świadkiem tutaj, nadzieję, iż dotrwam oczyma i umysłem czasów gdy takie treści będą powszechne a nie Faszjon Łik dej pierwszy maj ołtfit. I mimo, że jestem blogerką jestem za tym, by na Fashion Week jechały te które potrafią napisać trzy zdania będące dowodem tego, że w ich mózgu funkcjonuje coś poza sznurkiem trzymającym uszy.
    Niech moc słowotwórstwa oksymoronowego będzie z Tobą.

    Polubienie

  8. Muzealne Mody pisze:

    Tobiasz, ale trzeba też powiedzieć, ze poziom pisania jest skorelowany z poziomem czytelników… Niestety.
    Nie oszukujmy się, większość czytelników nie jest wymagająca. Generalnie widzę problemy w czytaniu ze zrozumieniem i z krytyczną analizą tekstu. Wiem, to taka gorzka refleksja, ale tak jest. Ile osób poza Tobą wczytuje się w takie teksty? Ile osób to razi?
    Pociesz mnie i powiedz, że się mylę…

    Polubienie

  9. modologia pisze:

    I tak będzie jeszcze przez bardzo długi czas, lekko licząc i przyjmując optymistyczne założenie. A jak Ci ludzie mają pisać o pokazach nie mając za sobą pół książki o historii ubioru? 99% publikacji z gatunku „krytyka mody” (czy raczej aspirujące do tego) to opisy z gatunku „co widzę plus stwierdzenie, jak bardzo kolekcja się (nie) podoba”. Poza tym, czy czytającym głębokie analizy są potrzebne? Problemem jest też umiejętność odsiania dobrych tekstów od słabych. A z faktem, że łatwe treści cieszą się większą popularnością niż te wymagające myślenia, po prostu trzeba się pogodzić. I robić swoje.

    Polubienie

  10. Amodna pisze:

    W związku ze strachem, jaki ogarnął mnie po przeczytaniu tej ironicznej, bezwzględnej krytyki, ograniczę się do podziękowania za cenne, piśmiennicze wskazówki. Niestety, nie ukrywam, moje próby tworzenia tekstów są bardzo okrojone, co jest spowodowane bardzo niewielką, znikomą wręcz, wiedzą na temat szeroko pojętego krawiectwa. A jak sam napisałeś, wiedza teoretyczna bardzo ułatwia ocenę praktyczną i czyni ją atrakcyjniejszą i bardziej precyzyjną. No i kontekst – znajomość modowej przeszłości i warunki, w których kolekcja powstała. Dlatego, mam nadzieję, moje teksty będą dobre za dwa, trzy lata. Na razie tylko próbuję.

    Polubienie

    1. Karola pisze:

      Niech Szanowana Pani próbuje dalej, aż pozbędzie się przymiotników typu „fikuśne” i „seksowne”. To nie jest cel kobiety, być cały czas seksowną i fikuśną.
      WIdać potencjał, jak mówią sprzedawcy nieruchomości.

      Polubienie

  11. jj pisze:

    Fryzury zawsze spalają kolekcję – również się na zdanie z fryzurami spalonymi natknąłem 🙂 Chyba jedyne potknięcie w tym zacnym tekście. Zapewne z pośpiechu 2 słowa połączone w jedno. I obecni tu językowi puryści nawet by na to zapewne nie zwrócili uwagi, gdyby nie temat artykułu.

    spajać- fryzury spajają
    zespalać- fryzury zespalają
    spajać (ndk), spoić (dk) < spójność
    zespalać (ndk), zespolić (dk) < zespół, zespolenie

    od roku czytam wiernie Pana teksty i zaczynam dzień od Pańskiej uroczej stronki na FB. Kocham 🙂

    Polubienie

  12. Karolina pisze:

    ‚blogerki to nie ludzie’ – piękne podsumowanie w samym środku tekstu, a niech mnie!
    teach me, my master!

    Polubienie

  13. O pisze:

    świetny tekst.

    Polubienie

  14. Olga pisze:

    W zasadzie to ja bym mogła pod każdym twoim tekstem pisać „zgadzam się w 100%”. A dodatkowo podziękuję za zwrócenie uwagi na transakcje wiązane pomiędzy portalami a znanymi projektantami. Nam się często wydaje, że internet to taka całkowicie niezalezna sfera wolności, a to delikatnie mówiąc, nie do końca prawda. I jeszcze zwrócenie uwagi na to, że ważny jest nie tylko sukces sprzedażowy.

    Polubienie

  15. Kaśka pisze:

    Odpowiedzialność za słowo istnieje w jakimś śmiesznie małym procencie. To się nie zmieni, bo te „publikacje” pozycjonują portale i tak to będzie trwało, ale może tym tekstem zniechęcisz kilku „autorów”. Chociaż optymalnie byłoby, gdyby to redaktorzy portali czy pism, poczuwali się do wyżej wymienionej, a w wrzuconej do lamusa, odpowiedzialności.

    Polubienie

  16. kayka pisze:

    Teraz boję się pisać (olaboga, tak późno!) cokolwiek, bo jeszcze będzie to niespójne albo będzie mi brakować wizji. No i nie zasiadałam w pierwszym rzędzie, no to nie miałam szans obcować z modą hajultralajf. Ale bądźmy poważni, pośmialiśmy się ale… dobrze że o tym piszesz, ponieważ tego rodzaju ‚magazyny’ i portale modowe powinny dwa razy zastanowić się nad tym, co piszą, albo w ogóle że piszą. I tutaj pojawia się problem: czy faktycznie brakuje im wykształcenia, czyli to co sugeruje Dominika? Czy może jest to zwykła ignorancja i przysłowiowa marchewka na odczep się? Masy za tym pójdą, trzeba było napisać tekst, to się napisało, nie ważne co, ważne że jest i już, wszyscy są szczęśliwi. A żeby brzmieć profesjonalnie, to już inna kwestia. Bo oprócz wiedzy trzeba mieć umiejętności. A jak się ich nie ma, to poszukać dobrego redaktora. Zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie ale półśrodki są zabronione jeśli mamy mieć dobry rynek dziennikarstwa mody w Polsce.

    No, a teraz klękam i wyciągam rękę w Twooooją stronęęę!

    Polubienie

  17. Magda pisze:

    dawno sie tak nie usmialam 🙂 sezon wiosna/zima to moj faworyt .. a moze to po prostu trend forecasting w zwiazku z globalnym ociepleniem ;-)?

    Polubienie

Dodaj komentarz

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s