Londyn ma swoje Soho, Nowy Jork SoHo, a Warszawa, perła Europy, ma swoje Soho Factory. Ten postindustrialny kompleks budynków skupia w sobie redakcje, biura, gastronomię i jeszcze kilka innych atrakcji – na przykład hamaki rozwieszone na drzewach zapełniających liczne, zielone przestrzenie. Ta enklawa uprzywilejowanych znajduje się w otoczeniu dogorywających kamieniczek i świeżo zbudowanych bloków, utrzymanych nierzadko w kontrowersyjnej kolorystyce i frapujących kształtach. Oczywiście teren otacza mur. Dostęp do środka umożliwiają tylko trzy bramki, co warto dodać – pilnie strzeżone przez zastęp rześkich i energicznych (choć nieco już posuniętych w wieku) ochroniarzy.
W ciągu zaledwie trzech lat Soho Factory zostało liderem w dziedzinie goszczenia pokazów mody w Warszawie. Zresztą, nie tylko pokazów, ale i wydarzeń kulturalnych, na przykład Free Form Festival, wernisaży, targów (również mody), koncertów. Po jakimś czasie, jak to z modą bywa, Soho Factory straciło na swoim świeżym uroku. Wycieczki na Pragę stały się uciążliwe, a każde kolejne wydarzenie skutkowało syndromem pomarszczonego noska u wrażliwych przedstawicieli branży: „znooowuuu sooołhoooł? Uoezu, masakra”. Zwierz modowy jest jednak zwierzem nostalgicznym, więc we wtorkowy wieczór, wymieniając pocałunki i pozdrowienia ze znajomymi, usłyszałem „jak to miło wrócić do Soho”, „dawno nas tutaj nie było”, „mam z tym miejscem tyle wspomnień”, pomyślałem wtedy (przepraszam wszystkich za koszmarny wulgaryzm), że mówiąc młodzieżowo „jebnę”. Święta Chanel! Poczułem się, jakbyśmy wrócili po czterdziestu latach tułaczki do rodzinnej wsi, prosto pod czeresienkę przy której babcia Hela groch łuskała, a kurka Zdzisia, krzątając się dookoła rumianej i uśmiechniętej Heli, gdakała wesoło i donośnie.
Ok, przyznam szczerze, że w tym nostalgicznym zamieszaniu pojawił się element zaskoczenia. Tym razem pokaz odbył się w podziemnej hali, przypominającej basen przykryty wielkim namiotem. W środku jest jasno i przestronnie. Wrażenie podkreślają ściany z pobielonej cegły. Patrzę na wybieg, kolejne zaskoczenie – ma kształt litery „U”. Można? Można. Wszędzie przestrzeń, nikt się nie śpieszy, w tle leci muzyka. Zaczyna się bardzo przyjemnie!
Zdjęcie: Instagram Freestyle Voguing
Estetyka Tomka Olejniczaka nie jest moją wymarzoną estetyką. Nie ma w tym oczywiście nic złego, ale niektóre jego pomysły rozpatruję w kategoriach od „średnio” do „bardzo” nietrafionych. Oprócz szczodrej ręki do tkanin, których nigdy nie żałuje, ma również skłonność do poszukiwań. Niby siedzi w dość konkretnym kierunku, ale widać, że gotowe rozwiązania go nie satysfakcjonują, więc szuka i eksperymentuje. I tego Tomkowi odmówić mu nie można. Jednak kwestia akuratności tych eksperymentów bywa kontrowersyjna. I niestety nie zawsze jest to pozytywna kontrowersja. Raz były to niezbyt trafione aplikacje z blaszek, w kolejnej kolekcji futrzane naramienniki zdobiące przylegające do ciała sukienki. Motywacja tych działań jest jednak łatwa do odczytania. Musicie wiedzieć, że Tomek po prostu uwielbia kobiety. To jest ewidentne, że chciałby swoje klientki upięknić, przystroić ozdobami, koronkami, kosztownymi tkaninami, kobiecymi krojami. Ta tendencja jest widoczna w każdej jego kolekcji. Zresztą wystarczy zapytać o Tomka jego klientki – oczy momentalnie im się świecą niczym wyżej wspomniane blaszki.
Najnowsza kolekcja nosi enigmatyczny tytuł „Véronique”. Wieść niesie, że została tak nazwana na cześć muzy projektanta – Weroniki Książkiewicz. Dorobek aktorski Weroniki, choć łatwy do sprawdzenia, stanowi dla mnie zagadkę. Najwyraźniej moja znajomość polskiej sceny filmowo-serialowej jest niewystarczająca, żeby ustosunkować się do tego szczególnego wyboru. Niemniej miło mi, że Tomek posiada muzę, która nie jest (na przykład) niesławną żoną dyktatora. Jednak Weronika nie jest jedyną kobietą w życiu projektanta. Czekając na pokaz, przed moimi oczami sukcesywnie ukazywały się kolejne panie, w bliźniaczo podobnych do siebie zestawach. Okazało się, że pokaz najnowszej kolekcji zaczął się szybciej niż myślałem. Żakardowe zestawy prezentowały kolejno: Jessica Mercedes (absolutna zbrodnia na sylwetce), Magda Steczkowska, Julia „Maffashion” Kuczyńska, Ewa Wojciechowska, Omena Mensah i tak dalej, i tak dalej i tak dalej… Mógłbym wymieniać tabun ambasadorek długo i namiętnie, ale tego nie zrobię, bo inna rzecz jest ważniejsza. Miłość! Jak zresztą wspominałem powyżej – Tomek uwielbia kobiety. Uwielbia je tak bardzo, że wszystkie chciał obdarować swoimi kreacjami. Starsze, młodsze, ładniejsze, brzydsze, mądre i te głupsze niestety też (oczywiście nikogo nie wskazuję palcem). Przyznam, że ta manifestacja miłości była jednak krępująca. Okazuje się, że założenie przedpremierowej kreacji nie jest detalicznym przywilejem, ale niemal hurtową akcją promocyjną. Panie miały błyszczeć, a wyglądały jak hostessy w mundurkach. I to jest dowód popierający teorię, że co za dużo, to nie zdrowo. Nawet w kwestii miłości.
Zdjęcia: Patryk Bułhak
Jaka jest kobieta Tomka Olejniczaka w aktualnym sezonie? Przede wszystkim jasna, rozpromieniona – w krystalicznie czystych bielach, błękitach, różach, beżach, urozmaiconych kroplą krwistej czerwieni. Gdzieniegdzie mignie bardzo kontrowersyjne połączenie gładkiej, jasnoniebieskiej tkaniny przykrytej koronką w kolorze brudnego złota. To nie jest łatwy zestaw, przywodzi na myśl skojarzenia wśród których kołacze się słowo: tandetność. Niemniej gratuluję projektantowi szarży na tak trudną kolorystykę, niezależnie od tego, czy dyktowała ją fantazja czy brawura.
Sylwetka idzie w kierunku sportu – dużo jest w tej kolekcji kurtek w nieustannie popularnym modelu „bomber”, szortów, luźnych sukienek. Lekkie fasony osadzają tkaniny. Dość ciężkie żakardy, skóry, gęste koronki. Kompletnie jednak nie rozumiem, czemu Tomek brudzi swój sezon niepotrzebnymi detalami. Tandetne guziki dobrane pod kolor materiału, upiorna baskina w sportowej kurtce, oklepane odkryte suwaki psują odbiór tych najprostszych i jednocześnie najefektowniejszych sylwetek. Biały segment urzeka najbardziej. Kopertowe sukienki, płaszcz bez rękawów, luźne tuniki i niemal polaryzująca „trzyczęściówka” (płaszcz, koszula i spodnie z kantem) wyglądają świeżo i zachęcająco. Podobnie jak plisowana spódnica połączona z jasnobrązową kurtką, albo nietypowe, sportowe szorty z rozcięciami wykonane z mięsistej skóry. Tej kolekcji dużo brakuje do perfekcji, ale nie zmienia to faktu, że ma w sobie wiele propozycji, które jak najbardziej mogą zaistnieć w wieczorowych, jak i codziennych (co jest nowością w przypadku projektanta) sytuacjach.
Jak oceniać ten sezon? Dwojako. Największym jego plusem jest widoczny progres w myśleniu i kreacji Tomka. Konstrukcje, chociaż chwilami jeszcze dalekie od doskonałości, nabierają stopniowo charakteru i sensu. Styl, oparty głównie na bogatych materiałach, powoli się klaruje. Linia marki nabiera kształtu. Pojawia się coraz bardziej kompleksowe podejście do kolekcji, która nie jest już „tylko” zbiorem sukienek. Dwa sezony temu wypominałem projektantowi brak okryć wierzchnich. A teraz? Płaszcze, kurtki, narzutki. I to z pewnością zasługuje na docenienie. Podobnie jak sam pokaz. Dość kameralny, szczególnie jak na warszawskie możliwości. I co warto dodać – zorganizowany bardzo zgrabnie, z rozmachem akuratnym do pierwszego autorskiego przedstawienia kolekcji. Było skromnie i elegancko. Oczywiście można by narzekać na wtórność niektórych sylwetek, dość niepraktycznie stylizacje „total look” z ciężkich tkanin, które momentami przypominają kanapowe obicia, jeszcze sztampową romantyczność i drapieżność. Projektant jednak się rozwija. W swoim tempie i na miarę swoich możliwości, ale jednak rozwija i niesprawiedliwością byłoby o tym nie wspomnieć. Mając w pamięci jego poprzednie sezony, jak i ten najnowszy, jestem zaciekawiony, w jakim kierunku fantazja poniesie go w kolejnej kolekcji.
Nagranie: Instagram Freestyle Voguing
Z warszawskiego Soho Factory wracałem raczej pełen pozytywnych myśli. No, może poza jednym, małym incydentem. Kiedy próbowałem opuścić tę czarodziejską wyspę-enklawę, Weronika Książkiewicz otoczona przez watahę fotoreporterów postanowiła beztrosko pozować do zdjęć, na samym środku drogi wyjazdowej. Skonfundowany taksówkarz nie wiedział co robić, więc poprosiłem go żeby trąbił ile wlezie, „nam się śpieszy!”. Gdybym wiedział, że jest to Muza (wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy) i to mająca tak dobry wpływ na projektanta, poprosiłbym pana kierowcę, żeby zatrąbił tylko raz. Ewentualnie dwa?
Tobiasz Kujawa
Never Ending Freestyle Voguing
freestylevoguing@gmail.com