Mokry Sopot, Modny Kłopot

Deszczowy Sopot / Zdjęcie: Freestyle Voguing
Deszczowy Sopot / Zdjęcie: Freestyle Voguing

Polska stoi modą. Gdzie nie spojrzeć, gdzie nie zajechać, tam kręci się jaki modny „iwencik”. Praktycznie każde większe miasto (co wcale nie skreśla wszelkich Pipidówek) ma już jakąś cykliczną imprezę, która stawia sobie za cel promowania polskiego wzornictwa. W zasadzie nie ma w tym nic złego, bo przecież cel jest jak najbardziej szczytny. Pytanie tylko, czy organizowanie takiej ilości wydarzeń ma realny sens? A może ich efekty są niestety odwrotne, do intencji twórców?

Sopot Art&Fashion Week znałem tylko ze słyszenia. Pierwsza edycja, która miała miejsce rok temu na sopockiej plaży, nie wzbudziła wielkiego entuzjazmu. Ot wydarzenie na prowincji, dla znudzonych plażowiczów, którzy między kolejną smażoną rybką, syntetycznym gofrem i podglądaniem meduz, mogą sobie wyrobić pogląd na pomysły polskich twórców. Więcej w tym egzotyki, niż realnego zainteresowania, bo przecież moda autorska to fanaberia, a zakupy robi się w wygodnych sieciówkach. Zdaję sobie sprawę, że słowo „prowincja”, może nieść negatywny wydźwięk, ale w kwestii mody trzeba mieć świadomość, że Polska dzieli się na Warszawę, Łódź i całą resztę. ­Dokładnie w tej kolejności. Nic nie poradzę, takie są fakty. To w tych dwóch miastach mają miejsce najważniejsze premiery i pokazy, czy się to komuś podoba, czy nie. A ta „cała reszta”? No cóż, chyba najlepszy termin, który może ją określić, to „aspiracja”. Tylko do czego tu aspirować? W tym miejscu warto zajrzeć do Michała Zaczyńskiego, który pisał ostatnio o zatrzęsieniu „modnych imprez” na mapie Polski.

Na Sopocką imprezę wybrałem się z kadrą i studentami wyższej szkoły Viamoda. Razem z Marzanną Jabłońską-Lesiakowską, Kingą Miller i Tomkiem Jacykowem mieliśmy prowadzić konsultacje dla wszystkich zainteresowanych tematem funkcjonowania na polskim rynku. Zacna ekipa, pełna entuzjazmu, każde z nas jest mocno sprofilowane, od kwestii szalenie technologicznych, przez promocyjne, stylizacyjne, aż po znajomość okrutnych i niewdzięcznych realiów polskiej branży mody. Grupka naszych studentów przygotowała również mini-kolekcje, które pokazywała w czwartek. Ot miły i niezobowiązujący plan.

Przyjeżdżam w czwartek, wszystko ma być teoretycznie gotowe, ale to oczywiście tylko mrzonka. Chaos dookoła jest wprost nieprawdopodobny. W trakcie organizowania wydarzeń, pewne rzeczy zazwyczaj są ukrywane, żeby zaprezentować widowni gotowy efekt, a nie proces, który umówmy się – rzadko bywa urokliwy. Tu jednak mamy wszystko na wierzchu, a gawiedź ma szansę obserwować tak zwane mięso. Modelki mają „próby”, ekipa techniczna maluje w tym samym czasie wybieg z (sic!) płyty paździerzowej. Maluje go na kolor błękitno-turkusowy, tworząc na nim siatkę abstrakcyjnych wzorów, które można w najlepszym przypadku nazwać brutalnym gwałtem na oczach. Po co? Na co? Dlaczego na pięknych, litych deskach kłaść tandetną płytę z wiórów? To nadal dla mnie tajemnica. Dookoła wszyscy są szalenie zrelaksowani, bo to w końcu wakacje. Nawet bardzo zrelaksowani – szczupły, młody człowiek pomyka sobie dookoła wybiegu z pędzlem, ustrojony w samą bieliznę – nie kąpielówki moi drodzy, nie spodenki plażowe, ale w bieliznę – ordynarne bawełniane gacie, które być może doskonale akcentują zarówno krocze, jak i z mozołem rzeźbiony brzuch, ale jakoś kompletnie nie przystają do sytuacji, nawet plażowej. Z głośników ryczy muzyka, od której ścinają się komórki mózgowe, zakłócając skutecznie wszelkie próby komunikacji. Obok skoczna pani zachęca plażowiczów do wspólnych fit wygibasów: „rączki do góry”, „nóżki w lewo” i tak dalej, modelki wcinają schabowe, a raz na jakiś czas słychać rozchodzące się w promieniu kilku kilometrów ostre reprymendy: „Jak mi ktoś jeszcze raz usiądzie na toaletce, to…”. Resztę wypowiedzi dopowiedzcie sobie sami, ja nie mam śmiałości. Od siebie tylko dodam, że dwie kanapy na kilkadziesiąt osób zaangażowanych w pokazy generuje właśnie siadanie na toaletkach. Część zaplecza wyłożono cienką folią, która wybitnie sprzyjała potknięciom – cud, że nikt nie wywinął kozła. W tym samym czasie miał się odbyć wykład Magdaleny Korol z zagadnień prawnych dotyczących mody, ale w tych warunkach było to nierealne. Podobnie jak nasze konsultacje. Mój poziom agresji rośnie w tempie ekspresowym. Przyczyna jest prosta – zrywanie się o 4 nad ranem, żeby zdążyć na pociąg jest dla mnie torturą. I bardzo, ale to bardzo nie lubię, jeśli ktoś marnuje mój czas. O umiejscowieniu ekspozycji placówki edukacyjnej tuż obok baru nawet nie wspominam. Trzeba mieć niebywale bezrefleksyjny tupet, żeby wpaść na podobny pomysł. Takiego posunięcia nic nie tłumaczy, a już na pewni nie fakt, że w ostatniej chwili przyplątał się sponsor.

"Imprezka" się montuje
„Imprezka” się montuje / Zdjęcie: Freestyle Voguing

A w tym wszystkim… A w tym wszystkim jest jeszcze monumentalna postać pani prowadzącej, która stała się dla mnie niemal legendarną, bo podobnych rzeczy jeszcze w życiu nie widziałem i nie słyszałem, a widziałem i słyszałem już sporo. To również dla niej powstaje ten tekst, bo jest ona kwintesencją sopockiego wydarzenia. Zacznijmy od faktu (dla mnie osobiście) szokującego – przez bite trzy dni dość zaangażowanej, wielogodzinnej konferansjerki, pani prowadząca nie raczyła zmienić swojej kreacji. Nie wiem, czy to miłość do wątpliwej estetycznie czarnej kiecki, a może brak innych kreacji, ale wiem, że jak się prowadzi imprezę „faszyn” przez trzy dni, to wypadałoby przygotować kilka „ałtfitów”. Podobno nie należy oceniać po pozorach, ale jeśli dorosła osoba nosi klapki na rzepy, to… No właśnie. Dokładnie „to”. Pani konferansjerka nie traciła jednak swego rezonu, była nieustannie uśmiechnięta od ucha do ucha. Nie wiem, gdzie zdobywała swój ludyczny sznyt, ale coś mi podpowiada, że były to prawdopodobnie regionalne targi smalcu i kiełbasy. Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam smalec i kiełbasę również, ale wychodzę z założenia, że podobne tematy niezbyt pasują do wydarzenia, które ma w nazwie „fashion”, a już nie daj Boże „art.”. Wypowiedzenie jakiejkolwiek angielskiej nazwy przerastało jej możliwości, co sprytnie maskowała przeciąganiem głosek i spontanicznym chichotem. Co jakiś czas prezentowała też wyżyny poczucia humoru, przeplatając je opresyjnym i duszącym słowem „kochani”, skierowanym dosłownie do każdego. Na przykład powtarzając co godzinę: „Kochani, dobrze, że dzisiaj nie wieje, hyhyhy” (chociaż wiało, przepraszam, jak cholera). Szczytem abstrakcji było hasło, jak się okazuje nie do końca prawdziwe, które brzmiało mniej więcej tak (to modulujemy głos): „drooooodzyyyyy paaaaaaństwoooo na mooooloooo iiii naaaAAAAAAA plaaaażyyyYYY zaaaAAAAaaaapraszaaaamyyyYYY naaaaAAA Sooooo-pooooot aaaaaart yyyynd fasziooooOOOOoon łyyyk, jeeeeedeeeen pokaaaaaz moooOOOooodyyy jeeeszczeeee nikoooomuuuu nieeeee…. ZaszkooOOOOodził!”. No cóż, może pokaz nie, ale jego okoliczności? Wyłuskanie poszczególnych dowcipów z tego strumienia świadomości jest wyjątkowo trudne, dlatego nieustannie mam nadzieję, że ktoś tę panią nagrał. Głównie dlatego, żeby sama posłuchała swojego potoku słów, co może realnie przyczynić się do świadomej i skutecznej zmiany wykonywanego zawodu, a co za tym idzie zwiększenie swojej przydatności społecznej. Z nazwą wydarzenia, też była niezła heca, bo zdarzały się sytuacje kiedy prowadząca tworzyła różne wariacje na jej temat, czasami zapominając o modzie, czasami o sztuce, a często multiplikując jeden z tych aspektów. Najwyraźniej spamiętanie kilku słów w jednym szyku nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Nie wspominając o tym, że w nazwie mamy tydzień, a jak się później okazało, impreza trwa niemal miesiąc. Dlatego, od czasu do czasu, dane nam było słyszeć kolejną nazwę „Bucclè Beach”, która dość sprytnie ukrywała problem z konkretnym określeniem takich kłopotliwych pojęć jak: dzień, tydzień czy miesiąc. Eureka! Pragnę tylko dodać, że mimo szczerych chęci nie mogłem odnaleźć w internecie znaczenia słowa „Bucclè”, wobec czego nadal nie wiem cóż takiego ono oznacza. Biorąc jednak pod uwagę okoliczności, z pewnością jest to coś koszmarnego. Być może jakaś nadmorska przypadłość. A zresztą, chyba nie chcę wiedzieć…

Naród się usportawia
Naród się usportawia w przerwach od mody i sztuki / Zdjęcie: Freestyle Voguing

W ramach oszczędności nie wydrukowano chyba nowych materiałów promocyjnych, bo obecność niektórych patronów była dla mnie co najmniej zaskakująca. Pytając znajomych w różnych redakcjach, dowiedziałem się, że niektóre z nich nie partycypowały w tej edycji, co nie przeszkadzało organizatorom komunikować tych marek, zarówno w druku, jak i w słowie mówionym wprost ze sceny. Ups, mam nadzieję, że nie zdradziłem jakiejś tajemnicy? Oszczędności było zresztą więcej, nie pomyślano nawet o tak banalnym temacie, jak toaleta czy ochrona. Na zaplecze mógł wejść dosłownie każdy. Jedyne, co mogło powstrzymać hipotetycznego modowego złoczyńcę, był zdrowy rozsądek. Mikroskopijna przestrzeń przypominała pole bitwy, w którym każdy nieprzemyślany krok mógł skończyć się tragiczną śmiercią.

Dumna lista partnerów i patronów, niekoniecznie aktualna / Zdjęcie: Freestyle Voguing
Dumna lista partnerów i patronów, niekoniecznie aktualna / Zdjęcie: Freestyle Voguing

Oczywiście biorę pod uwagę, że być może trafiłem na trzy koszmarne dni, a cała reszta tego przedsięwzięcia dosłownie kipiała urokiem i profesjonalizmem. Szczerze w to wątpię, ale zdaję sobie sprawę, że mogę się mylić. Imprezę plenerową opartą na pokazach, umiejscowioną w namiocie, który posiada jedynie dach, uważam jednak za szczyt pomyłki. Pogoda w naszym kraju jest jeszcze bardziej kapryśna od samej mody, więc owszem, można się modlić o słońce, ale działanie jest mimo wszystko bardziej rozsądne od samej modlitwy. Szczególnie w sprawach, które nie wymagają boskiej interwencji, a z tego, co wiem, postawienie kilku ścian nie wymaga pomocy sił wyższych. No ale cóż, znów powtarzam, że mogę się mylić. Po co komu prognozy pogody?

Napiszę wam jeszcze o pewnym miejscu, które mnie wręcz zafascynowało. A był to nocleg, który został mi przydzielony przez organizatorów. Muszę o nim napisać, bo było to doświadczenie wręcz unikalne, które sprawiło, że wyjazdu do Sopotu nie uważam za kompletnie straconego. Wyobraźcie sobie, że zostałem zakwaterowany w Domu Gościnnym prowadzonym przez piękne Siostry Brygidki, przystrojone w bardzo ciekawe welony. Dom mieści się w Gdańsku Oliwie, kilka przecznic od stacji PKP i SKM. Jest położony w zacisznym miejscu, ma obłędne ogrody i dziwnej urody (można nawet powiedzieć, że nieco frywolną) fontannę. Gośćmi opiekują się oczywiście Siostry i muszę przyznać, że doskonale wykonują swoją posługę. Żadna z nich nie przeżegnała się na mój widok, co uważam za spory sukces. Pokoje są czyste jak sumienie zakonnicy, ręczniki szorstkie jak życie, łóżka skłaniają do wczesnych pobudek, a letnia woda płynąca pod prysznicem ostrym niczym bicz strumieniem, skutecznie odwraca uwagę od wszelkich spraw cielesnych. Poranna kawa wypita na dziedzińcu, której towarzyszy ascetyczne śniadanie, zyskała dodatkowego uroku dzięki rozchodzącym się dźwiękom mszy. Dawno nie czułem się tak mistycznie! Siostry na swojej stronie piszą: „Zapraszamy pielgrzymów i gości bez względu na wiek, narodowość i wyznanie religijne, grupy i osoby indywidualne”. I jest to prawda. Polecam szczerze, bo to wyjątkowo urokliwe miejsce.

Na dziedzińcu u Brygidek
Na dziedzińcu u Brygidek / Zdjęcie: Freestyle Voguing
Ściany w mojej celi
Ściany w mojej „celi” / Zdjęcie: Freestyle Voguing

Sopot w szczycie sezonu tylko i wyłącznie utwierdził mnie w przekonaniu, że mój ostatni felieton „Letnia Depresja” nie powstał z fanaberii, ale z wnikliwej obserwacji otaczającej nas rzeczywistości. Każda osoba, choć odrobinę odcinająca się od zunifikowanego tłumu, stanowi rodzaj sensacji. Moja znajoma stwierdziła, że obserwowanie reakcji mijających nas ludzi, spowodowanych moją osobą jest fascynujące. Musze przyznać, że jest to fascynacja odwzajemniona. Chcecie znać przepis na stylistyczny sukces w Sopocie? Nie będę samolubem i chętnie się podzielę tym sekretem: ubierzcie się na czarno i zafarbujcie włosy na mocny, sztuczny kolor. Wystarczy z nawiązką, a obopólna radość nie ma końca.

Zdjęcie: Ania Bloma
Autor na plaży / Zdjęcie: Ania Bloma

Popularne przysłowie mówi, że piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Niestety – intencje to jedno, a ich realizacja, to  już zupełnie inny temat. Podejrzewam, że tegoroczny Sopot Art&Fashion Week aka Bucclè Beach przyczynił się do zbudowania w wyżej wspomnianym piekle kilku zupełnie nowych, paździerzowych przestrzeni, w oryginalnym jak na to miejsce, turkusowym kolorze. Grzechem byłoby niedocenienie podobnego poświęcenia, szczególnie w kategorii, jak NIE organizować wydarzeń promujących modę.

Never Ending Freestyle Voguing

Tobisz Kujawa

freestylevoguing@gmail.com

PS. Wielbicielom trunków mocno wyskokowych serdecznie polecam domową gruszkówkę w Mewie Towarzyskiej. Obłędna!

Gruszkówka i oliwki / Zdjęcie: Freestyle Voguing
Gruszkówka i oliwki / Zdjęcie: Freestyle Voguing

PS2. O pokazach nie pisałem z dwóch powodów – większości nie widziałem, nie był to cel mojego wyjazdu. Nie widzę też powodu, żeby bogu ducha winni projektanci mieli jeszcze dostać przy okazji po tyłku. Serdecznie jednak doradzam zastanowienie się nad sensownością brania udziału w takim wydarzeniu.

 

9 Comments

  1. płyta paździerzowa chyba stała się symbolem…

    Polubienie

  2. Smutne to, smutne, ale i tak się trzęsłam ze śmiechu, czytając – wyobraziłam sobie jak wchodzisz na kolejne poziomy niedowierzania. Cela ❤

    Polubienie

  3. jaki okrutny brak staranności wykonania czegokolwiek

    Polubienie

    1. Dokładnie tak. Stara prawda mówi, żeby mierzyć siły na zamiary. Jeśli ktoś nie posiada środków, nie tylko finansowych, ale również koncepcyjnych, to nie powinien się brać za organizowanie takich wydarzeń.

      Pozdrawiam serdecznie,
      t.

      Polubienie

  4. olalala92 pisze:

    Witaj w Sopocie Tobiaszu. Miejscu,które należy omijać szerokim łukiem w weekend majowy i wakacyjne miesiące. „Monte Lansino” Polaków zmierzających na weekendzie by zapomnieć na chwilę o życiu,korporacji i problemach. Nie do Gdyni, nie do Gdańska. Tylko Sopocik pękający w szwach przeładowanych skm’ek, drożyzny nie przekładającej się na jakość, blogerek grożących rowerzystom pozwaniem do sądu za to iż mają czelność jechać po ścieżce rowerowej gdy ona chce zrobić zdjęcia na blożka.Pomieszanie z poplątaniem pamiąteczek msde in china,bluzeczek „diora” z bazaru, ręczników z tygrysem i dmuchanych krokodylków i delfinków.

    Miasteczko krewnych i znajomych królika,w którym rządzi się niekompetencja-czy to uczelnia wyższa czy sąd czy wydarzenie dotyczące mody. A zresztą czy to ważne? Kilka ulic, dziesiątki klubów, krajobraz nad ranem niczym po trzeciej wojnie światowej . W końcu tutaj się tylko imprezuje.(w Gdańsku mieszkam,w Gdyni pracuje,w Sopocie imprezuje)

    Taki to juz nasz Sopot. Po prostu odbicie społeczeństwa – w szczególności latem. Bylejakości. Znajdziesz kilka dobrych miejsc. A i owszem. Jednak w szerszej perspektywie nie ma czym się zachwycać. Niewypał goni kolejny niewypał. A w kwestie doboru osób na dane stanowiska lepiej nie wnikać dla ochrony psychiki. Niestety nasz kurort znacząco podupadł. A głupio by było mieć mniej sponsorów niż rok temu. Mniejszą ilość projektantów.

    Cóż i tak większość wakacjowiczow z poza Twojej branży powie że fajnie było. Przyjadą za rok. Opowiedzą znajomym jak to z wielką modą obcowali. I będą mieli podstawę do bycia „ekspertami” w końcu TYLE widzieli to się znają…

    Polubienie

    1. Okrutnie przygnębiające jest o co piszesz. Z jednej strony rozumiem te wszystkie żale, bo pierwszy raz od dawna przeżyłem konfrontację z popularnym polskim miastem w szczycie sezonu i jedyne o czym mogłem myśleć, to „uciekać jak najdalej”. Jednak myślę sobie też, że te tłumy zostawiają pokaźne pieniądze w portfelach mieszkańców i to jest na pewno bardzo ważny element w tej układance. Na pewno można to zrobić lepiej, bo zawsze można coś zrobić lepiej. Pytanie tylko, czy ktoś chce i ma na to pomysł?

      Powiedz, jakie są opinie o Zatoce Sztuki? Miałem wątpliwą przyjemność spędzić tam odrobinę czasu i przyznam, że poziom blazy wśród gości dorównuje wylansowanym, warszawskim knajpom.

      Polubienie

      1. Tobiaszu, to niestety cała prawda o naszym Sopocie. Zatoka Sztuki, projekt jak się okazuje stworzony w „partnerstwie publiczno – prywatnym” podejrzanego typu, to miejsce stworzone do połechtania ego zblazowanej części mieszkańców Sopotu i okolic, a w okresie wakacyjnym także turystów, którzy poszukują swojego miejsca równie „bezpiecznego” jak wylansowane warszawskie knajpy. Moim celem nie jest sączenie jadu, ale wskazanie, że to nie jest jedyna droga do odnalezienia siebie.
        Zapraszam za to do Gdyni, która na tej mapie kulturalnej trzyma bardzo mocno swój poziom, obyśmy tylko nie stali się miejscem inwazji!

        Polubienie

  5. Siostry Brygidki – love ❤ 🙂
    Ale w gruncie rzeczy to smutne, co piszesz…Przygnębiające,..

    Polubienie

  6. To się nazywa obszerna relacja. Więcej takich !!! 🙂

    Polubienie

Dodaj komentarz

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s