Pięć lat minęło… I to nie wiadomo kiedy! Ostatni pokaz marki Bohoboco, specjalny, bo podsumowujący pięciolecie jej istnienia na polskim rynku, zmusił mnie do przemyśleń nad zbyt szybko upływającym czasem. Przypomniało mi się również, że przecież rok rokowi nierówny – podobno wiek jednych stworzeń można przeliczać na ludzkie lata. Na przykład psie. Są nawet do tego celu stworzone specjalne tabelki. Zaglądam więc do takiego cuda i widzę, że pięć lat psiej egzystencji, w przeliczeniu na człowieczy los, zawiera się w przedziale od 40 do 48 wiosenek. W zależności od rozmiaru zwierzęcia, a tu reguła jest bezwzględna – im większy pupil, tym krócej żyje. Ot, psi los. I nie piszę tego, ponieważ jeden z projektantów i współtwórców marki Bohoboco ma na nazwisko Owczarek. Zastanawiam się raczej, jak wyglądałby przelicznik życia zawodowego (zwanego także „karierą”) polskiego projektanta mody w kontraście do zagranicznego. Pomyślmy – okoliczności nie są zbyt sprzyjające. Co chwila wyłaniają się nowe nazwiska, marki, projekty. Co sezon znajdujemy jakieś niesamowite odkrycia „polskiego” wzornictwa. Pojawiają się i znikają. Można powiedzieć, że jak gwiazdy, ale to zdecydowanie zbyt liryczne porównanie. Tak, jeśli potraficie czytać między wierszami, to na pewno czujecie sporą dozę rezygnacji w moich słowach. Ale jak tu nie czuć rezygnacji, jeśli z arcynudnej kolekcji top modelki robi się nieziemską hecę? Taka doskonała okazja – cały świat szaleje na punkcie rozmaitych współprac, a u nas na wybiegu… Wyciągnięte swetry i postrzępione koszule. Jak traktować branżę poważnie, jeśli w ciągu kilku dni Michał Zaczyński najpierw obwieszcza wejście na polską scenę mody Mercedesa i agencji IMG, którzy stoją za sukcesem wielu międzynarodowych wydarzeń, tylko po to, żeby kilka dni później odkręcać sprawę? Jak pisać ciekawie i porywająco o polskiej modzie, jeśli większość lokalnych kolekcji dzieli się na trzy nurty – nudnej konfekcji, odtwórczej mody ulicznej i miejskiej, a na koniec źle pojętej awangardy? Jak się zachwycać pokazem, jeśli projektanci w ferworze oznaczania swoich sponsorów i partnerów zapominają o zamieszczeniu swojej własnej marki?
Czy kogoś to jednak dziwi? Porządna kolekcja wizerunkowa jest w naszym kraju pięknym samobójstwem. Trzeba w nią włożyć spore pieniądze, tylko po to, żeby ubrać później kilka gwiazdek i zadowolić garstkę stylistów. Tym bardziej, że narodowość mody nie ma już żadnego znaczenia. Podziękujcie za to globalnej wiosce! Jedyne co się teraz liczy, to narodowość klienta i waluta, która obraca się w jego portfelu. I tu dochodzimy do clou sprawy – gdzie w tym wszystkim jest klient? Ano klient stoi w kolejce po koszulkę albo sukienunię à la Jastrzębska. Bo nie jest kolekcjonerem ubrań. A już na pewno nie lokalnym tekstylnym patriotą. I dobrze, bo moda to nie twaróg, tu nie sprawdzi się hasło „Dobre, bo Polskie”. Ten byt rządzi się trendem, chwilą, sezonem, nieustanną potrzebą zmian i gonienia niedoścignionego. A w Polsce goni się głównie panią od marketingu, żeby znalazła kilka zer w budżecie na promocję. Modne uniesienia? Wolne żarty.
Punkt widzenia zależy oczywiście od punktu siedzenia, ta wartość jest niezmienna. Ja twierdzę, że kolekcje prezentowane w Polsce są generalnie nudne i nie spełniają światowych standardów, a projektanci nie edukują swoich klientów. Większość rodzimych dokonań można porównać do pudełeczka, którego ścianki wykonane zostały z kompromisów, przykrywka z cynizmu, a dno z dziurawego telnetu, przez który przecieka artyleria armii sponsorów lub podatników, jak to się dzieje w przypadku jednego wydarzenia, o którym ciągle nie wiem, co napisać, chociaż minął od niego miesiąc. Projektanci twierdzą, że klient nie chce mody, tylko banał, więc wychodzą naprzeciw tym oczekiwaniom – popyt dyktuje podaż, ekonomiczny truizm. Twierdzą również, że mamy w Polsce ogromne problemy ze znalezieniem dobrych krawcowych, szwaczek, konstruktorów i technologów odzieży. Mówią również, że szwaczki, szczególnie te importowane ze wschodu i polskich miasteczek (co by nie użyć mało poprawnego politycznie stwierdzenia „ze wsi”), są: „leniwe, niewykształcone i prymitywne”, autentyczny cytat, serio!. Szwaczki twierdzą, że polscy projektanci są wybitnie chamscy i mają wymagania, jakby odrodził się w nich duch co najmniej Diora, jak i nie samego Ojca-Wortha. Klienci twierdzą, że ceny polskiej mody są absurdalnie wysokie, a w internetowych sklepach wyprzedażowych można kupić ciuchy od rozpoznawalnych na całym świecie twórców. Często taniej. I z większą gwarancją, że jakość spełni oczekiwania. A nawet jeśli nie jest to kwestia ceny, to pozostaje jeszcze jakość wzornictwa, jak również sama metka. Moda to snobizm, nie zapominajmy o tym. Skutek jest taki, że o modzie pisze się coraz więcej, niby wszyscy się starają, tylko dziwnym trafem podczas wizyty na jednych targach można znaleźć dokładnie tę samą tkaninę z dokładnie tej samej hurtowni (pozdrowienia dla Alexis) w ofercie czterech różnych marek. A zresztą, gdyby tylko na targach… Ten casus często pojawia się również na polskich wybiegach. Wnioski? Nie ma komu, z czego i dla kogo szyć, a nawet jak się uszyje, to i tak się nie sprzeda. Trzeba robić koszulki, najlepiej w rytmie „logo games”, szkoda tylko, że bez cienia ironii czy pomysłu. Wycenione najlepiej na 350 zł, bo to z jakiegoś powodu najbardziej uniwersalna cena. Bohoboco też miało swój romans z t-shirtami. Bo kto nie miał? Może Gosia Baczyńska. Zresztą projektantka powiedziała kiedyś, że 350 zł za dizajnerską koszulkę to mało. I miała rację, przynajmniej częściowo, bo stwierdziła później, że próg opłacalności takiej akcji zaczyna się od 100 tysięcy sztuk. Nie wierzcie Gosi Baczyńskiej. To bardzo zawyżone ilości, które unieruchomiłyby każdego projektanta, niezależnie od ilości sponsorów. Produkcja koszulek działa jednak w najlepsze, bo to się sprzeda – względnie tanie, użyteczne, z metką. A jak ubierzemy w to znane czupiradło, to sukces murowany. I ok, niech wszyscy zarabiają na t-shirtach, dlaczego nie? Ważne, żeby ten konformistyczny zarobek owocował później na wybiegu. A tak nie jest.
W recenzji pokazu na sezon Jesień/Zima 2013 wyliczyłem już większość zasług marki Bohoboco, założonej przez Michała Gilberta Lacha i Kamila Owczarka – kilka butików, autorskie perfumy, konsekwentnie, sezon po sezonie tworzone kolekcje i niemal równie konsekwentnie przedstawiane w formie pokazów. Z małym wyjątkiem aktualnego – Jesień/Zima 2014, który został zaprezentowany w nowej, spektakularnej warszawskiej pracowni. Sezon bardzo zresztą udany, chociaż pokazany dosłownie w ostatniej chwili, z przyczyn, powiedzmy personalnych i niezależnych od projektantów. Do listy niewątpliwych atutów Bohoboco doszły jeszcze własne akcesoria – buty i świetnej jakości torebki. Nie oceniając metod, a same skutki, można śmiało powiedzieć, że Michał Gilbert Lach i Kamil Owczarek nie zmarnowali ostatnich pięciu lat i nawet mój cynizm nieco blednie w takiej sytuacji. Tu kończy się jednak urokliwy obiektywizm, a zaczyna mój punkt widzenia, uzależniony oczywiście od miejsca siedzenia, a stołek na którym siedzę od dłuższego czasu nazywam stołkiem recenzenta mody, bo bycie krytykiem jest bardzo przereklamowane. Nie recenzenta sytuacji na rynku pracy szwaczek i krawcowych, problemów z dostępnością dobrych materiałów czy braku klientów z dużym portfelem. Koniec końców każdy pokaz sprowadza się do jednego – ubrań, a historia mody wielokrotnie udowodniła, że projektant, niczym magik, z „niczego” potrafi stworzyć „coś”. Piszę o tym również dlatego, że w moich publikacjach nie szczędziłem Bohoboco gorzkich słów. Inaczej interpretował je mój czytelnik, inaczej sami projektanci. Kolejną interpretację stworzyli sobie znajomi dziennikarze i styliści, a jeszcze inną oddane klientki marki. Wychodzę z założenia, że żadna interpretacja nie jest gorsza lub lepsza. Może być jedynie głupsza albo mądrzejsza. Może pozostać niezauważona, a może zdobyć poparcie i popularność. Wtedy z interpretacji tworzy się opinia. Moje rozczarowanie zazwyczaj wynika z jednego – nie lubię, kiedy marnuje się okazje i potencjał. Jeśli ktoś ma w sobie przedsiębiorczość, żeby zdobyć sponsorów, patronów, zainteresowanie prasy, gwiazd i celebrytów, a na koniec zaprasza jeszcze osoby, które o modzie piszą; i to na dodatek dość radykalnie, to dlaczego pokazuje na wybiegu rzeczy, które działają jak tabletki nasenne? I to takie, których nikt nie chce połknąć, bo zamiast błogiego snu gwarantują kac-koszmar? Jest to dla mnie nadal nieodgadniona tajemnica. Ale jak już wspomniałem wyżej, każdy – od klienta, przez projektanta, aż po szwaczkę, ma swoje „ale”, więc dlaczego ja miałbym go nie mieć?
Zdjęcie: Freestyle Voguing / Instagram / Nokia Lumia 1020
W ubiegły poniedziałek jedna z hal warszawskiego Expo wypełniła się po brzegi gośćmi i cudnej urody scenografią – labiryntem przejść, platform i brył. Po pokazie, oglądając zdjęcia znajomych, miałem wrażenie, że każde z nas było na innym wydarzeniu. Dlaczego? Bo wybiegu zawiniętego w pętelkę (240 metrów długości!) nie dało się po prostu pokazać z jednej strony – z każdego miejsca wyglądał zupełnie inaczej. Ta niejednoznaczność otoczenia bardzo pozytywnie wpłynęła na wrażenia estetyczne. Odmienne tła tworzyły wiele różnych kontekstów, w których mogła zaistnieć kolekcja. Prezentacja została również urozmaicona dość dramatycznym (w kwestii odbioru, nie wykonania) utworem granym na żywo przez Nicka Betourne’a (fortepian) i Krystyna Steczkowska (skrzypce). Nie zapominajmy jednak, że rocznice mają swoje wymagania i bardzo lubią wszelkie ozdobniki.
Po tym niecodziennym wybiegu pędziły modelki wystrojone w kolekcję Wiosna/Lato 2015. I całe szczęście ta kolekcja jest równie ciekawa, jeśli nawet nie ciekawsza od samej aranżacji sali. Najmilszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, w którą do tej pory wątpiłem, było słowo: „progres”. Przyznam się szczerze, że Bohoboco zaskoczyło mnie wyjątkowo skutecznie. Owszem, wiedziałem, że jubileuszowa kolekcja nie może być banalna, ale nie sądziłem, że projektanci tak daleko rozwiną swoją estetykę, której nie raz i nie dwa zarzuciłem nudę. A tu niespodzianka – idea minimalizmu, często niesłusznie kojarzonego jedynie z prostotą, w końcu zyskała odpowiedni dla siebie charakter. Bo minimalizm to nie tylko zminimalizowana forma, ale również zmaksymalizowana ekspresja, a ta nigdy nie idzie w parze z banałem. Bohoboco podsypało swój romans z geometrią całą paletą afrodyzjaków – panele z materiałów, przyczepione niby ot tak – kompletnie bez wysiłku, ostro cięte warstwy spódniczek, seksowne prześwity i głębokie dekolty „v”. Te mocne, niemal graficzne detale zyskały adwersarza (paradoksalnie, również sojusznika) w postaci miękkich, plastycznych linii i nieco przeskalowanych fasonów. Nie zabrakło również sylwetek „wow”, szczególnie szeregu spódnic z holograficznego materiału, ułożonego w paski. Nie zobaczycie tego na zdjęciach z wybiegu, ale w ruchu – wyglądały przepysznie. Sama kolorystyka to kwintesencja Bohoboco – blade błękity, czerń, biel, szarości i różne warianty niebieskości. Chłodno, z dystansem, w nadziei na wyjątkowo gorące lato.
Jest w tej kolekcji kilka bardzo ujmujących elementów – na przykład transparentna bluzka z ostrym jak brzytwa kołnierzem, która udowadnia, że można odsłonić ciało w kreatywny i absolutnie pozbawiony wulgarności sposób. Szlafrokowe płaszcze to klasyki, które nigdy nie powinny wychodzić z mody, a pudełkowy płaszcz do połowy łydki jest jednym z ładniejszych w swojej kategorii, jakie do tej pory widziałem. Ciekawie prezentują się też spodnie z panelami niby-lampasami umieszczonymi wzdłuż nogawek. Projekt tak charakterystyczny, że nie potrzebuje już metki. Podobnych perełek można wymienić więcej – piękne kimonowe żakiety z rękawem 7/8, przylegające spódnice przecięte paskiem przeźroczystego tworzywa, świetne czarno-białe kontrafałdy i idealna w swojej prostocie „mała czarna” z białą szarfą, spływającą z ramienia i przecinającą dekolt.
Najmniejszy entuzjazm wzbudzają z pewnością elementy odszyte z pianki. To nie jest wdzięczny materiał, ani w noszeniu ani w konserwacji. O piankę trzeba dbać, bo wystarczy źle ułożyć ją na wieszaku, a małe zagniecenia szybko zmienią się w głębokie bruzdy, które niestety zostają widoczne. I tak właśnie było w tym przypadku – niektóre sylwetki zbudowane z pianki nie kojarzyły się z rześkością sportów wodnych, ale z czymś… Kompletnie niepotrzebnym. Widok kilku zaszewek na piersiach pewnie jeszcze nie raz wróci do mnie w nocnych krawieckich koszmarach. Nie jestem też wielkim wielbicielem niby-rękawów, czyli mankietów ze skrawkiem powiewającego materiału. Wyglądają zbyt tanio i zbyt naiwnie. Niemniej gładkie i lśniące fryzury przygotowane przez Kacpra Raczkowskiego (wykonane przez zespół Toni&Guy), jak również kontrastujący makijaż Izy Wójcik (pomarańczowe cienie Inglot) świetnie wpasowały się w klimat kolekcji. Było prosto, efektownie i nowocześnie.
Pięć lat minęło! Tylko pięć lat, czy aż pięć? Niech każdy odpowie sobie sam. Ja z mojej strony mogę szczerze pogratulować Bohoboco tego jubileuszowego pokazu. Wydarzenia, które radośnie neguje mój wstęp. Tu wszystko było dopięte – od pomysłu, aż po realizację. Ciekawa kolekcja, obłędna scenografia, świetne rozplanowanie sali, wygodne trybuny i samo zaproszenie-pozytywka z nagranymi głosami Michała Gilberta i Kamila, które przyprawiło mnie o zawał na chwilę przed poranną kawą. Mam ogromną nadzieję, że ten zauważalny progres przypadnie do gustu klientkom marki, bo nic nie wpływa równie dobrze na kondycję projektanta jak wymagający odbiorca. Dodam tylko, że jest to życzenie samobójcze, bo z drugiej strony nic równie dobrze nie wpływa na popularność blogera, jak zła recenzja, którą napisze po pokazie. No nic, tym razem nie mam wyjścia. Gratulacje Panowie, to bardzo udany sezon, pełen pomysłów i eksperymentów, które dodały mrce Bohoboco ogromny potencjał charakteru. Pamiętajmy tylko, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc za pół roku musi być jeszcze lepiej!
Never Ending Freestyle Voguing
Tobiasz Kujawa
freestylevoguing@gmail.com
PS. Jak więc przeliczyć pięciolecie marki, która z sukcesami funkcjonuje na polskim niewdzięcznym rynku, na „światowe” lata? Nie da się. A może inaczej – nie należy tego robić. Pięć lat to pięć lat. Czas wszędzie działa tak samo, a każdy rynek jest niewdzięczny. Trudny dla debiutantów, wymagający dla ustabilizowanych marek, często pobłażliwy, choć równie często krwiście bezwzględny dla tych najlepszych i najpopularniejszych. Jedyne co nas różni w kwestiach mody od bardziej rozwiniętych krajów to oczekiwania, które w przypadku Polski są ciągle zbyt małe. A warto oczekiwać i wymagać. Spójrzcie zresztą na zdjęcia, przecież to świetna kolekcja!
wstęp doskonale oddaje moje dyletanckie przemyślenia na temat polskiej mody. często mam ochotę wesprzeć jakiegoś polskiego projektanta, jednak wystarczy jedna wizyta w internetowym net-a-porter czy innym mu podobnym i cała ta chęć przechodzi. nie to wzornictwo, nie ta jakość, nie za te ceny. kupiłam dawno temu kopertówkę z lakierowanej skóry, idealnie pasującą mi do stroju zarówno kolorem, jak i fasonem. polskiej wschodzącej marki parającej się damską galanterią. ‚na żywo’ okazało się, że podszewka jest gorsza niż moje szmaty do mycia podłóg, zamek się zacina i przycina źle wszytą w jednym miejscu podszewkę, a jakość skóry była taka, że właściwie po jednej imprezie, torebka ta do niczego już się nie nadaje. pominę już fakt, że na produkt będący ‚na stanie’ czekałam tak długo, aż musiałam odezwać się do sklepu, że imprezę mam tuż-tuż, a przesyłki nie widać i dopiero wtedy coś drgnęło. nie ukrywam, zraziło mnie to bardzo i ostatnio szukając sukienki zdecydowałam się na internetowy neiman marcus – nie dość, że piękna, markowa, to ze stanów doszła w tym samym tygodniu, w którym składałam zamówienie. to tyle moich gorzkich żali, pozdrawiam:)
PolubieniePolubienie
Czy w związku ze smutną konstatacją na temat kondycji polskiej mody, jaka kończy powyższy tekst, możemy się jeszcze spodziewać w najbliższym czasie jakichś jeszcze recenzji z ostatnich pokazów Zienia, Jemioła bądź (heheszki) Kupisza czy raczej niekoniecznie?
Bo ja bym jakąś soczystą recenzję chętnie przeczytała….
PolubieniePolubienie
Projektanci, projektantami, ale wydaje mi się, że klucz do sukcesu polskiej mody leży w nie tylko w portfelach klientów, ale przede wszystkim ich wiedzy, fajnie byłoby edukować „odbiorcę” i wysłać za granicę wszystkich redaktorów reagujących entuzjastycznie na wszystko… 🙂
PolubieniePolubienie