Znacie to uczucie? Ten bardzo charakterystyczny stan, kiedy oglądamy w telewizji coś tak niesamowicie żenującego i krępującego, że musimy odwrócić wzrok, bo czujemy autentyczny wstyd spowodowany wydarzeniami i zachowaniem bohaterów, których losy śledzimy w prostokątnym pudełku. Cóż za perwersyjna sytuacja – wstydzić się za kogoś, kogo nawet nie znamy. Absolutna abstrakcja. A jednak, coś takiego siedzi w gatunku ludzkim, że nie wstydzimy się tylko jednostkowo i personalnie. Dlaczego tak się dzieje? Prawdopodobnie dlatego, że mierzymy innych swoją miarą. Zachowania, które dla jednych ludzi są naturalne, dla innych mogą być po prostu odstręczające. Oglądając ostatni odcinek polskiego Project Runway można było poczuć komplet tych emocji. Brwi układały się we wdzięczne łuki, oczy unosiły się ze zdziwienia, a otwarte usta szukały odpowiedniego komentarza. Bezcelowo, bo to, co się działo w programie, wymyka się wszelkiej logice i rozsądkowi. A później nastąpiła jeszcze straszniejsza rzecz. Nie wiem, czy zaraza została przeze mnie przywleczona z ostatniej podróży do Krakowa, gdzie pojechałem oglądać pokazy dyplomowe SAPU. Być może ostatecznym ciosem, który powalił mnie łopatki, był właśnie Project Runway? Prawdą jest, że odcinek się skończył, a ja chwilę później poległem w nierównej walce z gorączką. Grypa wyłączyła mnie z obiegu na tydzień, w trakcie którego, niczym najgorsze demony, powracały do mnie obrazy piekielnej bielizny. W zbroi z ciepłego dresu, pod milionem koców, nafaszerowany lekami niczym reaktor chemiczny myślałem o jednym – co się odwlecze, to nie uciecze. Mija właśnie okrągły tydzień od emisji ostatniego odcinka, a odzyskawszy nieco sił, myślę, że możemy spróbować skonfrontować się z realizacjami z drugiego w historii polskiego Project Runway wyzwania z bielizną w roli głównej. Wspólnie z platformą SHOWROOM.pl zapraszam do lektury!
Wstyd jest bardzo trafnym słowem, szczególnie w kontekście ostatniego zadania, z którym musieli się zmierzyć nasi projektanci. Sam temat znamy już z poprzedniej edycji – projektowanie bielizny. Jeśli ktoś ma dobrą pamięć, to na pewno wie, że jest to ekstremalnie trudne zadanie. Od kwestii technicznych (szycie bielizny jest po prostu cholernie trudne), aż po interpretację słowa „seksowny”, czy „uwodzicielski”. Oczywiście, jak to w przypadku telewizji, seks oznacza dosłowność, a uwodzicielstwo sztampę. W telegraficznym skrócie dodam tylko, że produkcja znów postanowiła oszczędzić fundusze i projektanci zostali zmuszeni do szycia bieliźnianych koszmarków z tego, co mieli na sobie. Tak, znowu kryzysowa moda. Dość powiedzieć, że wcześniej zaciągnięto ich na jakąś imprezę integracyjną, więc wszystkie projektanty wystroiły się w swoje najlepsze ciuszki. Niekoniecznie własnej produkcji. Dodatkowe materiały pochodziły ze straganu biura podróży. Tak tandetnego, że aż oczy bolą. Tu oczywiście znowu miała miejsce bitwa połączona z twórczą demolką. Powiem tak – to się po prostu robi nudne. Ile można szyć z badziewia? Przecież praca projektanta mody nie polega na włóczeniu się po okolicznych śmietnikach, w celu zdobycia nowych surowców do nowej kolekcji… Projektanci mieli się połączyć w pary, tylko po to, żeby wewnątrz tych duetów, wymienić się pudełkami z własnymi ciuchami. Efekt jest łatwy do przewidzenia – za chwilę zobaczycie pokaz Victoria’s Secret w polskiej, bardzo ubogiej wersji. W ramach kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że gościnnie w jury pojawiła się Sara Boruc. Dzięki temu zrozumiałem, dlaczego to tej pory nigdy nie poruszałem jej tematu. Jesteście ciekawi powodu? Bo nie ma o czym pisać. To jakby rozwodzić się na temat czystej kartki papieru, albo nienagranej płyty DVD. Półprodukt ze śniadaniówki. Taka „modna” potrawa, bez cukru, laktozy i glutenu. Siedzi, mówi, niby jakoś wygląda, ale co z tego? Nic z tego! Pięć minut po programie nie byłem sobie w stanie przypomnieć, ani jej wyglądu, ani charakteru, a nawet tembru głosu czy „stylu”. Ot takie ładne mydło.
Tradycyjnie dodam, że pełen odcinek możecie zobaczyć tu. (nie polecam)
1. Sara Betkier
Słodka Afrodyto! Czego tu nie ma? „Maska demona” na wysokości brzucha, wstążki układające się w siatkę o gracji klatki, a do tego dyndające troczki od pasa do pończoch, których w stylizacji zabrakło. Nie zapominając o przeciwdeszczowej pelerynie, która w przypadku bieliźnianych stylizacji jest przecież tak niezbędna. Podczas panelu jurorskiego Sara dostała jeszcze jedną szansę na skorygowanie linii majtek, według sugestii jury. Efekt był porażający…
[R.I.P.]
2. Piotr Pyrchała
Zdecydowanie jedna z ciekawszych (bo prostszych) i bardziej estetycznych realizacji w tym odcinku. Tren z piór i nakrycie głowy tworzą miły dla oka, edytorialowy efekt, dzięki któremu Piotr bezpiecznie przeszedł do kolejnego odcinka. To, że nie znalazł się wśród najgorszych jest logiczne. To, że nie postawiono go wśród „najlepszych”, jest jednak zastanawiające.
3. Patryk Wojciechowski
O tajemniczym projekcie Patryka niewiele wiadomo. Na wszelki wypadek nie poruszano zbytnio jego wątku w tym odcinku. Znów by się okazało, że Patryk jest najlepszy; i co wtedy? #StrachSięBać, bo jeśli program robi się przewidywalny w czwartym odcinku, a nie jest to jeszcze nawet połowa wszystkich planowanych, to co będzie pod koniec serii?
5. Michał Zieliński
Michał ma spory talent do stylizacji, dzięki czemu jego projekty bronią się na wybiegu, choć w realnym życiu miałyby z tym zdecydowanie więcej problemów. W tym odcinku, naszej Laleczce życie rzuciło pod nogi wiele kłód. A raczej igieł i szpilek. Z jednej strony czyhał swawolny i czerwony z ekscytacji Bartosz, który swoim jaskiniowym językiem migowym opisywał rozmiary biustów od „A” do „D”. Z drugiej przyczaił się Tomek Ossoliński, któremu fantazja podpowiedziała, żeby kwestionować decyzje młodego dizajnera. Diagnoza Michała jest prosta – pierwszy jest „prosty” (słuszna teza rzucona przez Michała wprost do kamery, oczywiście z perfekcyjną miną #bitchface), a drugi… No cóż, Tomku, zawadzasz! Przeszkadzasz w procesie twórczym. Sio!
5. Dominika Syczyńska
Dominika zdecydowanie awansowała do pierwszej ligi projektantów z PR, obdarzonych rekordowo złym gustem. W tym doborowym gronie znajduje się również…
6. Sylwia Kozubska
Połączmy trzy elementy – pokracznie wykrojone motyle na pośladkach, pelerynę z folii i sznurowany gorset. Czy to naprawdę wymaga dalszego komentarza? Tak, jednego – ten projekt to faworyt Pani Dyrektor Kreatywnej Polskiej Marki Modowej, Joanny Przetakiewicz. Pani Dyrektor Kreatywna Polskiej Marki Modowej, Joanna Przetakiewicz zobaczyła w tym projekcie minimalizm i wyrafinowanie. No cóż, taka rekomendacja, to niemal pocałunek śmierci. Więcej komentarzy tu nie trzeba.
7. Bartosz Wcisło
Zapakować szczelnie i wysłać w nieznane. Najlepiej cały komplet – „bieliznę”, jej autora i modelkę też. Na wszelki wypadek. A dla jeszcze lepszego efektu, do zawartości tej przesyłki proponuję dorzucić wybieg i jury.
8. Agata Mickewicz
Gdyby ktoś się kiedyś zastanawiał, jak wygląda połączenie stanika z zasłonką, to zna już odpowiedź. Agata przygotowała wygodną i uniwersalną opcję dla karmiących Indianek, którym znudziły się już trendy „Etno”, „Natural” i „Wild West”, więc postawiły na trochę nierdzennego gotyku i bdsm. „Brzdąc”, ekhm ekhm, jest głodny? Niczego nie trzeba rozpinać, wystarczy odsłonić pierś. Jedyny warunek korzystania z tej stylizacji, to bardzo wysoki wigwam.
9. Quoc Anh Tran
No po prostu ręce (kwiaty, cycki i inne szczegóły anatomiczne) opadają. Ktoś się jeszcze dziwi, że od tego programu można się rozchorować? Do jakiego skraju musi zostać doprowadzony projektant, żeby w stylizacji bielizny wykorzystać wiązki plastikowych kwiatów z bazaru? Jak się okazuje, na skraj programu, bo Quoc Ahn opuścił Project Runway.
10. Anna Młynarczyk
Księżniczka Alternatywy przygotowała wizję „Lara Croft na cracku”. W najnowszej części swoich przygód pani archeolog trafiła do domu publicznego z ultra-perwersyjnym cyrkowym motywem przewodnim. Tym razem Lara nie musi z nikim walczyć. Przeciwnicy sami uciekną z krzykiem… A jeśli już zdecyduje się na konfrontację, to wtedy za oręż służą jej dwie „pałki” i majtki z linii #EasyAccess. Pytanie tylko, jakiego artefaktu szuka tym razem nasza bohaterka…
No ale czego się spodziewać po projektantce, która stwierdziła przed kamerą, z pełną powagą i celując prosto w oczy Tomka Ossolińskiego, że ciało to przedmiot i nie ma żadnego znaczenia, w co ten przedmiot ubierzemy. Tomek oniemiał, ale czy ktoś może mu się dziwić? Przepraszam, ja tu czegoś naprawdę nie rozumiem. Czy jesteśmy w programie „Project Runway : Odnowa Duchowa”? Bo jeśli tak, to w jury powinien usiąść ksiądz. Najlepiej egzorcysta!
Zdefiniowanie pojęcia „kolekcja”, wewnątrz zjawiska, jakim jest moda, nie jest proste. Najprościej rzecz ujmując, kolekcja to zbiór produktów, które posiadają wspólny mianownik. Od tego mianownika zależy cel kolekcji i oczekiwany skutek, jaki ona przyniesie. Kiedy myślimy nad pojęciem „kolekcja mody”, pierwsze co przychodzi nam do głowy, to sezon. Cykl tygodni mody, który funkcjonuje od ponad 70 lat, przyzwyczaił nas do takich skojarzeń. Kolekcje Jesień/Zima i Wiosna/Lato wybijają całoroczny rytm pracy ogromnego przemysłu. I nie chodzi tu tylko o pracę projektantów, ale setek tysięcy, jak nie milionów ludzi, pośrednio związanych z tą branżą. Od hodowcy, który wypasie owce, aż po sprzedawcę, który zapakuje wam nowy wełniany sweter. Nie wspominając o setkach trybików, które pracują w trakcie tego procesu, choćby o dziennikarzach i stylistach – dzięki nim dowiecie się później, że bez tego wełnianego swetra dosłownie nie przeżyjecie modnej zimy. Jednak zanim potencjalny klient zacznie ostrzyć zęby na ten sweter, musi się on znaleźć wewnątrz jakiejś „kolekcji”. Oprócz dwóch podstawowych sezonów, wielkie marki modowe, które nigdy nie tracą okazji na dodatkowy zysk, postanowiły wprowadzić również tak zwane międzysezonówki, czyli kolekcje Pre-Fall i Resort. W zwiększeniu sprzedaży, a raczej przy powiększeniu asortymentu, pomocne są też dodatkowe linie, sprofilowane na konkretny styl (na przykład biznesowy), materiał (na przykład dżins), albo element garderoby (na przykład „góry”, spodnie, lub akcesoria). Nie zapominając o ulubionym teraz przez projektantów „basicu”, czyli ofercie wymierzonej bezpośrednio w sklepy sieciowe. Jednak głównym trzonem większości autorskich marek, są właśnie kolekcje sezonowe i to na nich powinien się skupić każdy początkujący twórca.
Owszem, przygotowanie dwóch kolekcji w roku jest sporym wyzwaniem dla projektanta, który stawia pierwsze kroki w branży. Dlatego zaczynając pracę nad nową kolekcją, trzeba sobie zadać pytanie: jaki jest jej cel. Kierunki są dwa i teoretycznie stoją do siebie w opozycji, niczym ogień i woda. Pierwszy to „kolekcja wizerunkowa”. Od razu zaznaczam – nie zrozumcie mnie źle, każda kolekcja to kolekcja wizerunkowa, bo w momencie przedstawienia jej przed publicznością, prasą, czy klientem, produkt automatycznie zaczyna wpływać na wizerunek marki i projektanta. Kwestia jest taka, że w kolekcji stricte wizerunkowej, największy impakt zostaje położony na efekt wizualny, a nie sprzedażowy. Takie projekty mają większe szanse na zdobycie zainteresowania stylistów, gwiazd i kolekcjonerów niebanalnego wzornictwa. Cechują się dużym nakładem pracy (często rękodzielniczej i rzemieślniczej, ta druga bywa bardzo kosztowna), limitowaną ilością egzemplarzy i w większości przypadków, awangardowym sznytem. Uprzedzam – taka moda w Polsce nie cieszy się popularnością. Ale, z charakterystyczną kolekcją, którą przy okazji dobrze udokumentujemy sesją wizerunkową, zdecydowanie łatwiej zyskać zainteresowanie poza granicami naszego kraju. Tak, ta decyzja rzutuje również na dalsze plany, związane z rozwojem poza Polską. Pamiętajcie, że moda jest modna nie tylko nad Wisłą, ale wszędzie, więc z kolekcją zwykłych wełnianych płaszczy nie sposób poważnie konkurować na międzynarodowej arenie. Owszem, można forsować kolejną markę, z „uniwersalnymi” (czyli żadnymi) ciuchami, dla kobiet ceniących „prostotę”, z super fantastycznych „włoskich tkanin” (nieustanna obsesja, Włochy stały się tekstylnym azylem Polski). Pytanie tylko, czy takie marki nie działają już na miejscu, bez niepotrzebnej bariery językowej czy kulturowej? Podpowiadam – działają. Więc dopóki nie znajdziecie jeszcze tańszego syntetyku na którym można drukować jeszcze głupsze obrazki podkradzione z internetu, to podpowiadam – nie tędy droga. Ktoś to już zrobił i dopóki nie potraficie zrobić tego lepiej, ciekawiej lub taniej (ostatni czynnik równie okrutny, co prawdziwy), nie ma sensu się bawić w odtwarzanie.
Kolekcja wizerunkowa to dla projektanta zdecydowanie największe wyzwanie, bo bywa również rozpatrywana, jako dzieło sztuki użytkowej, a czasami i sztuki przez duże „S”. Taka moda często bywa celowo nieatrakcyjna, polemiczna, wyzywająca, a nawet kontrowersyjna. Staje się głosem i deklaracją projektanta, którą widz (odbiorca, klient) może dowolnie zinterpretować. Co ważne – ta interpretacja może doprowadzić do bezpośredniego starcia „ciało vs projekt”, które stanowi jedną z jej największych wartości mody. W tym świecie każdy kierunek estetyczny i pomysł stylizacyjny, można przetestować na własnej żywej tkance.
Drugi kierunek to kolekcja sprzedażowa, którą możemy też nazwać „komercyjną”. Czyli kolekcja, w której projektant nie ma zamiaru odkrywać mody na nowo i wprowadzać do niej żadnych rewolucji, ale chce za to zaprezentować asortyment, który uważa za odpowiedni na dany sezon. Z takiej kolekcji do produkcji trafia zdecydowana większość jej elementów. Oczywiście konkretne dane uzyskuje się po zebraniu zamówień od kupców i kontrahentów, ale podobny wzorzec jest idylliczny z perspektywy Polski. Niemniej, projektant przedstawiając taką kolekcję powinien być automatycznie przygotowany na hurtowe odszycie swoich wzorów. Takie projektowanie wymaga bardzo dobrej świadomości aktualnych i przyszłych trendów. Nie wspominając o doskonałym wyczuciu materiału i detali, które kompensują przewidywalne i popularne fasony. Tworząc tak komercyjny sezon trzeba pamiętać o zapasie materiałów i ich dostępności. To bardzo częsty problem w przypadku początkujących twórców, którzy operują kuponami materiałów i nie są przygotowani do odszycia wzoru w pełnej rozmiarówce i w ilości, która usatysfakcjonowałby logicznego przedsiębiorcę. Jeśli ktoś prowadzi rozsądny biznes, nie będzie kontraktować projektanta, który na wybiegu pokazuje bluzki w kwiatki, a później twierdzi, że może odszyć takie same, tylko w inne kwiatki, bo te akurat mu się skończyły.
Oczywiście oba te kierunki są elastyczne i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je zmieszać w jednym sezonie. I tak to się dzieje w przypadku większości marek. Mądry projektant potrafi odpowiednio dostosować asortyment swoich kolekcji, pamiętając o zróżnicowaniu elementów garderoby. Nie ma jednego klucza i jednej proporcji. Każdy twórca powinien znaleźć je wewnątrz DNA swojej marki. Zbyt mocne zmieszanie obu kierunków może wprowadzić w kolekcji chaos. Bez odpowiednich umiejętnośc, lepiej nie szarżować. Pamiętajcie też, że rzadko kto ubiera się u jednego projektanta. Ubrania, również po to, żeby żyły jak najdłużej, muszą mieć wentyl bezpieczeństwa, który pozwoli na łączenie ich z propozycjami innych twórców i marek. To jest kwestia świadomości, bo można zaprojektować, powiedzmy, bluzkę i spódnice, które trzeba nosić razem. Pytanie tylko, czy dla klienta to na pewno będzie wartościowa cecha? Właśnie dlatego projektowanie dobrej, użytkowej mody, która ma jednocześnie swój charakterystyczny autorski wyróżnik, jest tak trudną sztuką.
Planując kolekcję dokładnie zbadajcie swój budżet. Nie hipotetyczny, ale realny. Nie ma nic gorszego, niż spekulowanie środkami, których nie posiadamy. Nawet zakładając pożyczkę, zdecydujcie się na konkretną kwotę, która będzie solidnym i logicznym punktem wyjścia i w której dacie radę się zmieścić. Raz naruszony budżet zaczyna drżeć w posadach, więc dobrze mieć ramy, w których będzie mogli się poczuć pewnie i w miarę komfortowo. Myślcie realnie, a nie roszczeniowo. Choć projektowanie kojarzy się z artystycznym procederem, to początkujący projektant powinien mieć w sobie również zacięcie do rachunkowości. Realne oszacowanie ilości sylwetek i wycena poszczególnych projektów, pozwoli wam nakreślić jasny początek i koniec kolekcji, jak również sprawi, że w połowie pracy nad nowym sezonem nie zostaniecie bez środków w kieszeni i pomysłów w głowie. Kto stał przed szeregiem na wpół ubranych manekinów na tydzień przed pokazem, ten wie o czym piszę. Owszem, w trakcie realizacji okaże się pewnie, że będą konieczne dodatkowe koszta, ale myśląc o sezonie, już na samym początku trzeba mieć w głowie każdą nitkę, każde cięcie materiału i każdy szew. No właśnie – nawet szew, bo każdy dodatkowy szew to kilka dodatkowych minut pracy szwaczki czy krawcowej. Kiedy skumulujmy te minuty, może się okazać, że uproszczenie (powiedzmy) skomplikowanego płaszcza, pozwoliłoby nam na uszycie dodatkowej transzy spódnic. Brak myślenia bywa zabójczy – później pojawiają się kosmiczne debiutanckie kolekcje, w których na 10 przekombinowanych płaszczy, trafi się jeden-dwa doły. Zastanówmy się, czy naprawdę przeciętna klientka kupuje w sezonie więcej płaszczy niż spódnic? Nie. Dlatego tak ważne jest odpowiednie myślenie o konstruowaniu kolekcji. Jakich elementów hipotetyczny klient potrzebuje w sezonie? Ile rzeczy wymieniamy w naszych szafach regularnie co roku. Do jakich kwot wydajemy pieniądze na zasadzie kaprysu, a od jakich uruchamiamy myślenie zdroworozsądkowe? Czy na pewno warto już na samym wstępie szarżować na szycie po skosie, kryształy Swarovskiego i suknie wieczorowe z zawrotnie drogich (tym bardziej, że nie kupowanych w hurcie) materiałów? Widziałem wielu projektantów, którzy ładowali ogromne pieniądze w kolekcje, które nie miały szansy się ani sprzedać, ani przekuć w zysk promocyjny, czy wizerunkowy. A w tym zawodzie, powtórzę po raz kolejny, działa zasada, wedle której każdy sezon musi się nie tylko zwrócić, ale i zarobić na następny.
Optymalna ilość sylwetek w kolekcji początkującego projektanta nie powinna przekraczać dwudziestu, a nawet 15 będzie wystarczających. To ograniczenie wydaje się być mordercze dla kreatywnych jednostek, ale ważne jest, żeby umieć edytować własne pomysły i nie wystrzeliwać się ze wszystkich przy okazji jednego sezonu. Kolekcja powinna mieć swoją oś i kilka wątków pobocznych, zupełnie jak dobra powieść. Zbyt duża ilość wątków pobocznych skutecznie stłumi najważniejszy kierunek, czyli „historię”. Zbyt mocna koncentracja na jednej inspiracji sprawi, że kolekcja będzie zbyt ciężka i przewidywalna. W edytowaniu kolekcji przyda się ktoś z większym doświadczeniem i świeżym spojrzeniem. Możecie konsultować swoje pomysły z wykładowcą, stylistą, dziennikarzem. Lepiej unikać innych projektantów, czy znajomych. Choć mogą prezentować ciekawy punkt widzenia, najlepsza jest osoba z odpowiednim zawodowym dystansem, która nie będzie patrzeć na kolekcję przez pryzmat prywatnych relacji. Pamiętajcie, że konsultant nie jest osobą, która powie wam co robić, albo co zmienić. Dobry konsultant zwróci wam uwagę na detale i fragmenty kolekcji, które mogą wywołać niekoniecznie pozytywną reakcję i uprzedzi o możliwych konsekwencjach. Decyzja co, jak i czy w ogóle należy coś zmienić zawsze należy do projektanta. Nie dajcie się również złapać w sidła „rozcieńczania” kolekcji. Zdecydowanie bardziej korzystne jest zostawianie uczucia niedosytu. Nie ma nic gorszego niż pokazywanie na wybiegu 15 wariacji jednej sukienki, zupełnie, jakby projektant nie potrafił podjąć decyzji, czy w tym danym sezonie lansuje „mini”, „midi”, czy „maxi”.
Aha, od kilku lat trwa cicha debata na temat słowa „spójność”, które stanowiła słowo klucz w ocenie kolekcji: Spójna = dobrze. Niespójna = źle. Czym jest spójność kolekcji? Przede wszystkim umotywowanym działaniem (może być artystycznym, może być wyłącznie komercyjnym), które sprawi, że ciuch będzie rozpoznawalny nawet bez zaglądania do metki. Dobry i mocny sezon zapadnie klientom w głowach. Być może nie będą pamiętali każdej sylwetki od góry do dołu, ale spójność kolekcji, ciągłość inspiracji i rozwiązań krawieckich sprawią, że patrząc na ciuch powiedzą: „to jest xxx”. I to jest właśnie sukces!
Pamiętajcie, że w modzie wszystko może być atutem, nawet rzeczy, które niektórzy uważają za wadliwe, brzydkie czy niepotrzebne. Najważniejsze jest jednak, żeby projektować inteligentnie i świadomie. Planowanie to klucz do sukcesu.
Wnioski? Wybaczcie mili, ale nie mam na nie siły. Jedyne co mogę dodać, to że zarówno wygrana Anny, jak i przegrana Quoca Ahna są co najmniej szokujące. Produkcji najwyraźniej zależy na tym, żeby rozbić uwagę widzów na resztę uczestników, a nie tylko ewidentnych faworytów. Jak sami widzicie, są to próby nieudane, bo projekt Quoca wcale nie był najgorszy, a już na pewno projekt Anny nie był najlepszy. Ale jakie ma to właściwie znaczenie? Idę chorować dalej, tym bardziej, że za chwilę kolejny odcinek. Tym razem projektanci tworzą na zamówienie swoich modelek i obawiam się, że to będziecie cios, który może mieć śmiertelne konsekwencje.
Never Ending Freestyle Voguing
Tobiasz Kujawa
freestylevoguing@gmail.com
wesołych świąt Wam życzę
http://ulubione.blutu.pl/
PolubieniePolubienie
Muszę się przyznać. Nie oglądam Project Runway, ale z wypiekami na twarzy czekam na twój cotygodniowy, wspaniały, pełen kąśliwych (jakże słusznych!) uwag, opis odcinków 🙂 Mistrzostwo nawet z gorączką!
PolubieniePolubienie