Jednym z największych nadużyć, jakie można znaleźć w modzie, jest operowanie terminem Haute Couture. Dosłownie każdy i bez żadnych konsekwencji może nim sobie wytrzeć gębę. Kiedy chce i jak chce. Wszystko jest Haute Couture – od kafelków, przez potrawy, aż po bezbarwne szmaty od projektantów z niejasnymi intencjami. Powód jest oczywisty, wysokie krawiectwo, jak żadna inna kategoria mody, posiada niezwykłą historię i wyjątkowo wyrazistą tożsamość. Jest synonimem najbardziej ekskluzywnej oferty, jaką można sobie wyobrazić. We Francji, w której narodziny tego nurtu były podyktowane wspieraniem lokalnego przemysłu tekstylnego, istnieje multum warunków i obostrzeń, które trzeba spełnić, żeby móc tytułować swoje kolekcje słowami Haute Couture. Liczy się dosłownie wszystko – od zachowania ciągłości prezentacji kolekcji w sezonach Jesień/Zima i Wiosna/Lato (co najmniej 15 sylwetek przedstawionych publiczności), przez francuskie pochodzenie materiałów i ich konkretną ilość w kolekcji, absolutnie ręczne wykonanie kreacji od samych podstaw, minimalną liczbę pracowników zatrudnionych na stałe (20), aż po ilość warsztatów i pracowni (umiejscowionych oczywiście w Paryżu). Obecnie przymruża się oko na niektóre aspekty, szczególnie te, dotyczące surowców, ale jedno jest pewne – uzyskanie tego tytułu, o którego interesy dba organizacja Chambre Syndicale de la Haute Couture, nie jest proste i stanowi ono prawdziwe wyróżnienie, a nawet nobilitację dla projektanta, który od tej pory jest uznawany za twórcę mody prawdziwie luksusowej. Nie wspominając o tym, że dla marki, to bardzo droga impreza. Koszty wykonania takiej kolekcji, surowców i robocizny, a do tego organizacji pokazu, są nieporównywalne do kolekcji Prêt-à-Porter. Haute Couture to przede wszystkim krawiectwo miarowe. Podczas pokazów prezentowane są konkretne stroje, które klientki zamawiają później pod swój rozmiar. Kwestia finansów jest tu jednym z najbardziej tajemniczych aspektów. Cen kreacji Haute Couture nie znajdziecie ot tak, w Internecie. Więcej – nawet ogromna ilość pieniędzy nie zagwarantuje wam możliwości kupienia takiej kreacji. Nie wiadomo też do końca ile sztuk konkretnych sylwetek tak naprawdę powstaje. Haute Couture to zamknięty świat arabskich księżniczek, potentatów naftowych, obłędnie zamożnych kolekcjonerek z USA i Azji, kobiet, które traktują modę na pograniczu sztuki i mogą w nią inwestować każdą możliwą sumę. Większość z nich pozostaje anonimowa. Dla nich moda, w przeciwieństwie do gwiazd i celebrytów, nie jest narzędziem do autopromocji. Ktoś, kogo stać na taką modę nie musi się promować. To właśnie fantazja i magia napędzają to zjawisko. Wrażenie niedostępności, mody, która dla zwykłego śmiertelnika jest równie abstrakcyjna, co podróż na księżyc. Jeśli interesuje was to zjawisko, to polecam książkę „Królowie Mody”, autorstwa Rudolfa Kinzela, która doskonale wyczerpuje ten temat. Nie jest łatwa do zdobycia, z tego co wiem nie pojawiły się jej wznowienia, ale przy odrobinie uporu można ją znaleźć na aukcjach i w antykwariatach. Wydaje mi się, że pojęcie Haute Couture najlepiej przedstawi krótki film, prezentujący kulisy powstania sukni domu mody Dior. Ilość pracy, którą wkłada się w te kreacje jest wręcz nierealna. To nie są ani godziny, ani dni, ale tygodnie, a nierzadko i całe miesiące, poświęcone na mozolne farbowanie, wyszywanie, ozdabianie i szukanie absolutnej perfekcji w konstrukcji i kroju. Prawdziwa krawiecka maestria.
Nic dziwnego, że to zjawisko musiało się prędzej czy później przedostać do głównego nurtu. Ludzi fascynuje luksus. Niesieni aspiracjami chcą choć przez chwilę dotknąć tego nierealnego i niedostępnego świata. Dlatego to pojęcie jest często przeinaczane i pauperyzowane. Tak naprawdę Haute Couture to Paryż i nic więcej. Owszem, na świecie pojawiają się różne odpowiedniki, na przykład we Włoszech, gdzie lansuje się obecnie kategorię „Alta Moda” i w Chinach, które stanowią aktualnie ogromne zaplecze luksusowego konsumpcjonizmu, gdzie lokalni twórcy, choćby Zhang Jingjing, starają się wdrażać zasady wysokiego krawiectwa do swoich spektakularnych kolekcji. Prawda jest jednak taka, że prawdziwie Haute Couture powstaje tylko i wyłącznie we Francji, w której istnieje nawet szkoła skierowana tylko i wyłącznie na tę kategorię – Ecole de la Chambre Syndicale de la Couture Parisienne. Jakiekolwiek zestawienie tych słów w innym kontekście nie ma racji bytu i jest zwyczajnym nadużyciem, a nawet kłamstwem. Wątek Haute Couture przewija się w rozmaitych miejscach. Dobrym przykładem może być film fabularny Jedwabna Opowieść z 2004 roku, w którym został przedstawiony proces powstawania niezwykle kunsztownych haftowanych tkanin dla Christiana Lacroix, którego modę osobiście uwielbiam. Bardzo przyjemne kino, które szczerze polecam. To również doskonały przykład na to, jak ważne jest Haute Couture w kultywowaniu ekskluzywnego rzemiosła, które funkcjonuje na pograniczu sztuki użytkowej. W Internecie krąży też ciekawy dokument „The Secret World of Haute Couture”, zrealizowany przez stację BBC. Znajdziecie go nawet na Youtube, a jest o tyle ciekawy, ze zgłębia postać klientek, a nie samych twórców. Niezwykła perspektywa.
Tak naprawdę Haute Couture nie ma nic wspólnego z klasyką. Liczy się w nim progres, również estetyczny, a nawet eksperyment z materią. Od dekady trwa zresztą debata na ten temat – jakie miejsce we współczesnym świecie ma tak zbytkowna moda, i czy możliwy jest jej dalszy rozwój? Okazuje się, że tak, bo funkcjonują w niej tacy twórcy, jak na przykład niezwykle awangardowy duet Viktor & Rolf, którzy potrafią przygotować cały sezon z… Czerwonej wykładziny. Tak, dokładnie z czerwonej wykładziny, po której w tradycyjnych warunkach modelki prędzej by chodziły, a nie ją nosiły. Zaręczam, że świat Haute Couture potrafi wciągnąć bez reszty, dlatego wszystkich zachęcam do własnych poszukiwań. Zauważycie wtedy, że ta kategoria ma zdecydowanie inny kontekst, niż mogłoby się zdawać. To nie tylko umiłowanie rzemiosła, ale również poszukiwania nowatorskich i awangardowych rozwiązań. Jak już się pewnie domyślacie, TVN w ostatnim odcinku postanowił sprofanować Haute Couture i zapędził uczestników Project Runway do kolejnej nierównej walki, która od początku była skazana na porażkę.
Ach, to magiczne Haute Couture! Jakże porywający i sensowny temat na wyzwanie dla uczestników, którzy mają problem z odszyciem uniformu dla pracownika hotelu. To tak, jakby mrówce kazano się wspinać na Mount Everest. W 12 godzin, bo tyle czasu dostali uczestnicy na stworzenie kreacji, której tematem ma być wysokie krawiectwo. Podobne zadanie przewijało się również przez amerykańską edycję i zazwyczaj było bezwzględnie krytykowane przez prasę. Jak widać nie ma ideałów, można tylko do nich aspirować. Dorzućmy do tego fakt, że tym razem kazano im szyć kreacje z badziewia, tak dla odmiany znalezionego na lodowisku Stadionu Narodowego. Badziewiem okazał się tym razem banner reklamowy producenta antyperspirantów. Oczywiście projektanci rzucili się na tę płachtę niczym blogerki na wyprzedaż w Zarze, ale w tym całym zamieszaniu pojawiło się naprawdę pozytywne i nieoczekiwane zdarzenie. Sylwia, która od początku programu dość kontrowersyjnie budowała swoją sylwetkę, stwierdziła, że nie jest zwierzęciem i nie chce się tak czuć, biorąc udział w walce o kawałek materiału. W końcu ktoś miał odwagę obronić swój honor – brawa dla Sylwii, należą jej się! Na brawa zasługuje również Patryk, który podzielił się z Sylwią zdobytym surowcem. Inni projektanci, najwyraźniej stęsknieni za godnością ludzką, poszli jego śladem. Chociaż jeden pozytywny akcent w tym morzu bylejakości i taniej sensacji. Szkoda tylko, że to znowu sztucznie wykreowana sytuacja, która przeinacza pracę projektanta i kieruje uwagę na emocje, a nie na samą pracę.
Ostatni odcinek przyniósł również wątpliwą niespodziankę, związaną z powrotem jednego z uczestników, którzy opuścili szeregi programu. Powiedzmy sobie wprost – stopniowa eliminacja projektantów z Project Runway jest zdecydowanie pozytywnym zjawiskiem, głównie dlatego, że żaden z nich nie odpadł niesprawiedliwie, czy za wcześnie. Do programu wróciła na chwilę Dominika Syczyńska, którą wybrał Patryk, zwycięzca konkurencji z ubiegłego tygodnia. Piszę „na chwilę”, bo do finałowej trójki, składającej się z Michała, Ani i Patryka i tak nie dotrze. #UPS! Zaraz! Czyżbym wypaplał jakąś tajemnicę? Ojej. Tak… Mi…. Przykro……
Kolejnym „ekscytującym” punktem programu był lot Tomka Ossolińskiego na linie, który wiążąc się z tym programem stopniowo, ale skutecznie, zabija splendor swojego nazwiska, uwiecznionego już zresztą w pierwszym polskim filmie dokumentalnym, przedstawiającym sylwetkę projektanta mody. Z jednej strony artyzm, szycie na miarę, kultywowanie tradycji, a z drugie błazenada na poziomie cyrku. Jestem ogromnym fanem tego projektanta, dlatego przykro mi obserwować go w takim anturażu. Nie rozumiem tej sytuacji, bo nie jest dla mnie ani logiczna, ani konsekwentna. Tim Gunn, mentor z amerykańskiej i oryginalnej edycji, jest cudownym, eleganckim i niezwykle wyważonym dżentelmenem. Przez prawie 20 edycji nie zdarzyła się sytuacja, w której jakikolwiek projektant pozwoliłby sobie na chamskie odzywki, którymi uczestnicy polskiego programu raczą Tomka praktycznie w każdym odcinku. Nie ma tu żadnej relacji na linii mistrz-uczeń. Tomek Ossoliński, z odcinka na odcinek staje się zbędnym balastem, który tylko i wyłącznie przeszkadza naszym domorosłym kreatorom w procesie (od)twórczym. Bardzo to przykre, a momentami nawet krępujące. Warto zaznaczyć, że Tomek po raz pierwszy w tym sezonie brał udział w panelu jurorskim.
Anja Rubik, która w tym odcinku pojawiła się również w pracowni, zachęcała projektantów, żeby zmotywowali swoje modelki do pozowania na wybiegu. Jest to pewnie reminiscencja jej udziału w obłędnym pokazie Haute Couture Diora na sezon SS 2007. Jednak to co broni się na światowych wybiegach, w telewizyjnym show daje efekt karykaturalny, który przypominał średniej jakości performance na prowincjonalnym wydarzeniu modowym. Wygibasy na wybiegu sprawdzały się w przypadku pokazów Johna Galliano dla Diora, Alexandra McQueena, czy Jean Paul Gaultiera, który od czasu do czasu wraca nostalgicznie do pierwotnego modelu pokazu mody, łącznie z numerowaniem sylwetek (z tego uroczego patentu korzystała zresztą ostatnio Ania Kuczyńska w kolekcji Jesień/Zima 2014, zatytułowanej „Lava”) i konferansjerką (sezon SS 2012). W przypadku takich twórców wszelkie nietypowe zagrania mają sens, bo ich moda potrafi zatkać dech na kilka dłuższych chwil. Jeśli jednak korzystają z niej nieopierzeni debiutanci, całość sprawia wybitnie pretensjonalne wrażenie.
Anja Rubik / Christian Dior SS 2007
Zdjęcie via Style.com
Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że w programie gościnnie pojawiła się redaktor naczelna gazetki modowej „Glamour”, czyli Anna Jurgaś. Piszę gazetki, bo żaden porządny i szanujący się magazyn nie zatrudniałby do współpracy blogerek-analfabetek, tylko po to, żeby cynicznie podnieść swoją sprzedaż. Miejcie w pamięci, że sprzedaż magazynu, a ilość odwiedzin na blogach popularnych szafiarek, to dwa, bardzo odległe światy. Przeglądając statystki na Wirtualnych Mediach można zauważyć, że sprzedaż tego miesięcznika w styczniu 2015 roku wynosiła zaledwie 65 tysięcy egzemplarzy. Nawet z perspektywy tak niszowego bloga, jak Freestyle Voguing, podobne statystyki są raczej… No cóż, zabawne. Oczywiście nie sposób porównywać w stu procentach strony internetowej i magazynu, ale daje to do myślenia, ile Polek realnie chce być #Glamour, niczym Anna Jurgaś.
Naczelna przy pracy, prawie jak…
Editrix, albo nawet…
Miranda Priestly 😉
Tyle w ramach wstępu, zanim przejdziemy do samych realizacji, przypominam, że cały odcinek możecie zobaczyć tu.
1. Anna Młynarczyk
W zeszłym tygodniu komplementowałem Annę, ale niestety w tym nasza Księżniczka Alternatywy nie zasługuje już na pochwały. Porywanie się na tak wyrafinowaną przestrzenną konstrukcję graniczy z szaleństwem. Szczególnie, jeśli mamy świadomość, że na wykonanie zadania posiada się zaledwie 12 godzin. Anna przegrała tę nierówną walkę z kretesem. Jej projekt jest bardzo konkursowy, kojarzy się z źle zinterpretowanym hasłem „futuryzm”. Projekt, a szczególnie jego góra, przypomina strój hostessy z jakiegoś podejrzanego wydarzenia. Podoba mi się jednak nieoczywisty kontrast wyzywającego fasonu, ze skromnym czepcem. Zamysł był ciekawy, jednak jego realizacja jest niemożliwa do zrealizowania w tak krótkim czasie i przy tak ograniczonym wyborze materiału. Anna była świadoma swojej porażki i nawet nie próbowała bronić swojego projektu. Stwierdziła tylko, że wynika on z jej obecnego stanu emocjonalnego, który zmierza w kierunku depresji.
Co szokujące, Marcin Tyszka stwierdził, że widzi w tym projekcie inspirację holokaustem, odpowiadając na komentarz Anji, która dopatrzyła się dla odmiany wpływów Idy. Nawet ja nie mam słów, żeby opisać mój własny poziom dezaprobaty, który pojawił się po usłyszeniu tych słów. To jest po prostu obrzydliwe, wulgarne i godne najgorszego troglodyty o zerowej wrażliwości i wiedzy. Co trzeba mieć w głowie (albo raczej czego się w tej głowie nie ma), żeby odwoływać się do wydarzenia, które pochłonęło MILIONY LUDZKICH ISTNIEŃ (!!!) oceniając w telewizji projekt średnio udanego ubioru, który na pierwszy rzut oka nie ma w sobie żadnego odwołania, ani polemiki historycznej?
2. Bartosz Wcisło
Co Bartosz robi jeszcze w tym programie? To jedna z największych zagadek Project Runway. Każda jego realizacja dosłownie krzyczy: zły gust i tandeta. Brzeg spódnicy wygląda, jakby ktoś ustywnił go mocno sfatygowanym hula-hop, co przywodzi na myśl bale przebierańców z przedszkola, a wizaż w tej stylizacji jest zdecydowanie najgorszy, jaki kiedykolwiek widziałem we wszystkich edycjach programu, które dane mi było oglądać. Koszmar, który pozwolił mu przejść do następnego odcinka, bez najmniejszego cienia krytyki ze strony jury.
3. Dominika Syczyńska
Dominika wróciła do programu i najwyraźniej presja zaczęła na nią działać konstruktywnie. Skomplikowana forma z wycinanek wygląda intrygująco, a ilość pracy w nią włożona kojarzy się (powiedzmy) z czymś co mogłoby ewentualnie i przy dużej ilości dobrej woli, aspirować do delikatnych skojarzeń przywodzących na myśl Haute Couture. Bardzo przyjemnie przedstawia się podwójne asymetryczne ramiączko, które dobrze bilansuje ciężar ornamentyki. To duży plus tego projektu. Największe zażalenie można mieć z pewnością do długości spódnicy, która jest żadna. Niemniej, to najlepszy projekt Dominiki, jaki zaprezentowała do tej pory w programie. Jury też go doceniło, a Dominikę spotkamy w kolejnym odcinku.
4. Michał Zieliński
Pomysł Laleczki wywołuje we mnie dwojakie reakcje. Z jednej strony mam wrażenie, że gdyby Michał miał dostęp do standardowych materiałów, ten projekt byłby zdecydowanie lepszy. Niestety, oceniając go przez pryzmat zadania, które być może jest głupie, ale mimo wszystko wyznaczyło pewne ramy i reguły, efekt jest bardzo tandetny. Przede wszystkim widać tu pewną repetycję – kamienie pojawiły się w pierwszym zadaniu, panele na prześwitującym materiale w piątym, a stroje sceniczne w odcinku z Marylą Rodowicz. Maska jest ewidentnym nawiązaniem do pokazów Maison Margiela, domu mody, który niedawno usunął ze swojej nazwy imię założyciela, pochodzącego z Belgii i legendarnego już projektanta – Martina Margieli. Co ciekawe, Masion Margiela nie tytułuje swoich kolekcji „Haute Couture”, używając, jak przystało na swoje DNA, nietypowej nazwy „Artisanal”. Maski stanowią nieodłączny element tych pokazów. Tak bardzo nieodłączny, że nawet John Galliano, który zaczął projektować dla marki, nie odważył się na całkowitą rezygnację z tych akcesoriów. A pewnie chciał, bo makijaże na jego pokazach dla Diora należały do jednych z najbardziej spektakularnych w historii mody. Michał, wedle sugestii Anji, zmusił swoją modelkę do wygibasów na wybiegu. Efekt był komiczny. Anna Jurgaś była nim zachwycona, twierdząc, że projekt jest w dobrym guście, co może tłumaczyć niskie wyniki sprzedażowe magazynu Glamour.
5. Patryk Wojciechowski
Zdecydowanie moja ulubiona realizacja w tym odcinku. Plastyka projektów Patryka jest imponująca. To, że w tak krótkim czasie, i z tak marnych materiałów, udało mu się stworzyć podobną fakturę i wzór, jest naprawdę godne podziwu. Widać w tym projekcie dużo pracy, a skromny fason tylko i wyłącznie punktuje ten wysiłek. W tym przypadku decyzja o mocnym zabudowaniu sylwetki jest według mnie bardzo trafiona. Projekt wygląda skromnie, ale jest niezwykle świadomy. Ograniczenie mobilności modelki również nie jest problematyczne. Widać, że to celowy zabieg. Brawa!
6. Sylwia Kozubska
Sylwia ma ogromne problemy z trzymaniem na wodzy swojego zamiłowania do kiczu. I to niestety jest bardzo widoczne w jej projektach. Pomysł sztywnych warstw, które rozrastają się w różnych kierunkach, tworząc spódnicę jest ciekawy, jednak jego egzekucja pozostawia wiele do życzenia. Fajnie, że projektantka pomyślała o nakryciu głowy, jednak efekt kojarzy się z tanim kostiumem scenicznym. Nie znając tematyki zadania, na podstawie tego projektu, nikt nie domyśliłby się, że inspiracją było Haute Couture. Najgorszym elementem tej sylwetki jest z pewnością sztywny i toporny tren, który nie posiada żadnej mobilności. Warto też zauważyć, że modelka trzyma się pod boki, niczym kurpiowska ludowa piosenkarka, bo sukienka chciała z niej uciec. Pewnie po to, żeby schować się ze wstydu w jakimś ciemnym kącie.
7. Agata Mickiewicz
W poprzednim odcinku Project Runway Bez Majtek pisałem o tym, jak bardzo widoczne jest to, że Agata kompletnie nie odnajduje się w tym programie. Ten projekt jest dowodem na to, że miałem rację. Agata nie potrafi realizować wyznaczonych zadań. Dlaczego? Trudno wyrokować na ten temat. Powyższy projekt, jakkolwiek ciekawy i nietypowy, kompletnie nie wpisuje się w kategorię wyzwania. Szczerze mówiąc, sam nawet nie wiem, w jakie ramy go włożyć. To nie jest nawet ubiór. To po prostu kostium. Jury postanowiło uwolnić projektantkę od dalszej męczarni i wyeliminowało ją z programu.
6. Piotr Pyrchała
Po siedmiu odcinkach doczekaliśmy się ze strony Piotra dowodu, że potrafi on nieco więcej, niż nieustanne realizowanie poprawnych, choć nudnych i przewidywalnych projektów. Ta modyfikująca sylwetkę sukienka (rozumiem, że takie były intencje projektanta) ma dobry zamysł i rozsądnie wykorzystuje marny materiał, z którego została uszyta. Warto dodać, że między Piotrem i Tomkiem Ossolińskim wywiązała się bardzo krępująca scysja. Mentor miał ogromny problem, że Piotr chce w swoim projekcie wykorzystać farbę w spreju, twierdząc, że to nie pasuje do tej kategorii. Polecam większy „research”. Maison Margiela w swoich projektach wykorzystuje śmieci (choćby kapsle butelek), Viktor&Rolf gumę, albo wspomnianą wcześniej w tekście czerwoną wykładzinę. To właśnie eksperymentalne podejście może zagwarantować dalszy rozwój Haute Couture. Warto pamiętać, że moda, to nie skamielina. Też przechodzi swoje przeobrażenia, pojawia się w niej nowa energia i nowe pomysły. Nie widzę nic zdrożnego w wykorzystaniu puszki z farbą. Tym bardziej, że projektanci mieli tylko 12 godzin. W normalnych i ludzkich warunkach Piotr mógłby po prostu zafarbować wybrany materiał. Podtrzymuję pierwotną wersję projektanta, że biel w tym projekcie wygląda koszmarnie tandetnie i jakiekolwiek urozmaicenie bardzo by się tu przydało. Szkopuł polega na tym, że w tym przekonaniu zostałem sam, bo Piotr podczas panelu jurorskiego przyznał Tomkowi rację. Chociaż ten chochlik w oczach podpowiada mi, że była to po prostu marna manipulacja i polityka. Niemniej, Piotr wygrał odcinek i wygrał go tylko dlatego, że Patryk nie mógł znów zdobyć pierwszego miejsca, co byłoby już zwyczajnie nudne.
Dziś w moim mini-cyklu #SHOWROOMabc zajmiemy się mediami społecznościowymi i ich efektywnym wykorzystaniem w promowaniu marki. Jest oczywistym, że dla początkującego projektanta wszelkie portale społecznościowe są prawdziwym zbawieniem. Do wykreowania marki odnoszącej sukces, nie są już niezbędne tradycyjne media. Teraz projektant może za darmo zdobywać popularność i klientów dzięki dobrodziejstwom takich stron jak Tumblr, Facebook, Pinterest, Instagram. Nie jest to jednak takie proste, jakby się mogło wydawać. Zakładamy stronę i co dalej? Zanim przejdziemy do tego dalej, zacznijmy jednak od podstaw.
Zauważyłem, że projektanci bardzo często zakładają strony internetowe już na etapie edukacji. Ten pomysł mógłby się wydawać kuszący i rozsądny, ale tak naprawdę nie jest korzystny. Naiwne szkolne projekty, nieudane eksperymenty, pierwsze sesje zdjęciowe – owszem, te wszystkie rzeczy są bardzo nostalgiczne i bardzo osobiste. Chęć podzielnia się nimi ze światem jest zrozumiała. Robimy coś i chcielibyśmy być docenieni. To jednak tak nie działa. Lata edukacji nie mają na celu zdobywania internetowej popularności. Są po to, żeby w bezpiecznych szkolnych warunkach eksperymentować, szukać własnego stylu i uczyć się fachu. Pamiętajcie, że zasada pierwszego wrażenia działa w modzie z siłą nieporównywalną do innych dziedzin. Moda bazuje na pierwszym wrażeniu i zachęca do oceniania na jego podstawie. Gwarantuję więc (nawet na podstawie własnego doświadczenia), że wasze szkolne realizacje, nawet chwalone przez pedagogów, najczęściej powinny zostać w domowym archiwum. Obiecuję również, że patrząc na nie za kilka lat, będziecie się dziwić, cóż takiego siedziało wam w głowach. Myśląc o tworzeniu własnej marki, zawsze trzeba wybiegać w czasie do przodu. Zastanowić się, czy na pewno za trzy, cztery czy pięć lat, będę tą samą osobą i tym samym twórcą. Bezpiecznie jest założyć, że nie. Owszem, nawet szkolny materiał może stać się tematem na wpis na Facebooku, ale bardziej jako rzecz wyciągnięta z przeszłości, pokazująca w dowcipy sposób progres, który zaistniał w waszym twórczym myśleniu.
Tworząc Social Media warto przygotować plan. Zastanowić się, w jakiej osobie będziemy się komunikować z odbiorcami. Czy jest to kontak bezpośredni, to znaczy prowadzony w pierwszej osobie liczby pojedyńczej, czyli „Zapraszam do obejrzenia nowej kolekcji”, „Mój projekt na okładce XXX”, „Przygotowałem dla was promocję”, czy może jednak w liczbie mnogiej: „Zapraszamy do obejrzenia nowej kolekcji”, „Nasz projekt na okładce XXX”, „Przygotowaliśmy dla was promocję”. Wbrew pozorom oba te kierunki są bardzo różne i tworzą zupełnie inny wymiar kontaktu z odbiorcami. Pierwszy, bardzo personalny, sprawdza się w przypadku marek z wyrazistym projektantem, który firmuje swoje projekty nie tylko nazwiskiem, ale i osobą. Pamiętajcie jednak, że jest zdecydowanie mniej profesjonalny. Liczba mnoga sugeruje, że mamy do czynienia z firmą, która zatrudnia pracowników, również do prowadzenia stron w internecie. A przynajmniej do tego aspiruje. Wiem, że na początku, kiedy nie macie jeszcze podwykonawców, pisanie o sobie w liczbie mnogiej może się zdawać dziwne, ale należy rozważyć taką opcję, szczególnie jeśli wasz charakter nie jest wystarczająco wyrazisty. Nie ma w tym nic złego, i nie zamierzam tego wartościować. To po prostu kwestia samoświadomości. Język, którym komunikujemy się z klientami bywa równie ważny, co sam projekt. Nie ma tu jednej metody, każdy powinien wypracować ją sam, pamiętając jednocześnie o konsekwencji. Warto też wziąć pod uwagę prowadzenie strony w dwóch językach – polskim i angielskim. Być może na samym początku nie będzie to równoznaczne z zamówieniami z zagranicy, ale jest to wyraźny sygnał dla klientów innej narodowości, że jesteście otwarci na inne rynki. Jeśli chodzi o komunikację z odbiorcami, to zdecydowanie radzę unikać udziwnień, które stosuje Robert Kupisz, publikujący swoje prywatne i pokaleczone językowo wywody pisane w całości majuskułami, które mają odróżnić jego wypowiedź, od wpisów piarowców. To nie jest dobra metoda, wprowadza tylko zamieszanie i każe się zastanawiać, z jakim zjawiskiem mamy tu właściwie do czynienia. Z oficjalną stroną marki, czy może jednak czymś innym? O szacunku dla ortografii i interpunkcji chyba nie muszę wspominać, bo każda średnio ogarnięta osoba powinna posiadać umiejętność włączenia autokorekty. Jeśli zdarzy wam się błąd, czy literówka, a któryś z odbiorców ją zauważy, podziękujcie i poprawcie ją. Nie radzę usuwać komentarzy, bo nie przynosi to pożytku, a wręcz przeciwnie – komentator może się stać agresywny. A takich sytuacji lepiej unikać. Dlatego najlepszą metodą jest przygotowywanie wpisów w edytorze tekstu. Jeśli jesteście zorganizowani, możecie przygotować wpisy na cały tydzień, właśnie po to Facebook ma opcję planowania wpisów. Uprzedzam tylko – wieść niesie, że zaplanowane wpisy mają mniejszy zasięg, niż te publikowane „na żywo”. Gradacja którą znam i której mnie uczono wygląda następująco: największy zasięg początkowy mają wpisy zawierające tylko tekst, na kolejnym miejscu są zdjęcia, następnie nagrania video, a na samym końcu odnośniki do stron. Pamiętajcie też, że Facebook automatycznie ogranicza zasięg zdjęć, na których przeważa tekst, uznając je za materiały reklamowe.
Kwestia poruszanych tematów i budowania treści. Skoro mamy już markę i mamy social media, trzeba zaproponować odbiorcom jakieś treści. Priorytetowe są wszelkie informacje dotyczące sprzedaży, nowości i promocji. W poprzednim odcinku #SHOWROOMabc pisałem, jak ważne są dobre jakościowo materiały zdjęciowe tworzone przez markę. To właśnie one staną się podstawą waszego bytu na portalach społecznościowych. Stanowczo odradzam wrzucanie zdjęć, które nie dotyczą waszej marki., a przedstawiają jakiekolwiek ubrania. Choćby to była najpiękniejsza inspiracja na ziemi, jest to niepoważne. Inspiracja powinna być przede wszystkim widoczna w kolekcji. Należy też o niej napisać w informacji prasowej (do tego tematu wrócimy w przyszłym tygodniu), dzięki czemu dziennikarze przekażą wasze referencje. Owszem, wszelkiej maści teledyski, archiwalne zdjęcia, krajobrazy, czy jakiekolwiek inne zjawiska, które was inspirują mogą zaistnieć w mediach społecznościowych, ale powinny być to zwarte, konkretne informacje, które zawsze podają autora materiału przez was udostępnianego. Chcecie być podpisywani? Podpisujcie innych. Tego wymaga szacunek do osoby, która was zainspirowała. Kolejnym materiałem, który doskonale nadaje się do promowania, są wszelkie publikacje na wasz temat. Jest to forma rekompensaty dla autora, który poświęcił czas i wysiłek, żeby o was napisać. To również „namacalny” dowód, że wasza marka budzi zainteresowanie mediów, co ma niebagatelne znaczenie w budowaniu prestiżu i rozpoznawalności. Ważne jest jednak, żeby mieć analityczne podejście do publikacji na swój temat i nie wrzucać wszystkich, jak leci, tylko dlatego, że pojawia się w nich wasze nazwisko. Jak w każdej dziedzinie życia, powinna się tu pojawić selekcja. Warto mieć świadomość kto i na jakiej stronie, czy w jakim magazynie, o was pisze. Sama wzmianka nie ma żadnej wartości. Wartość nadaje jej tytuł i autor. Waszym zadaniem jest zdecydowanie, czy dana wzmianka jest wartościowa. Bardzo gorącym okresem są zawsze dni po pokazie, premierze sesji, czy lookbooka. Wtedy pojawia się najwięcej publikacji. Jeśli jest ich wystarczająco dużo i uznacie je za wartościowe, zastanówcie się nad grafikiem udostępniania. Nie warto „wystrzelać” się ze wszystkich odnośników jednego dnia, choć entuzjazm może fałszywie podpowiedzieć, że wasi klienci nagle chcą przeczytać każdą opinię na wasz temat. Chyba nie muszę tłumaczyć, że tak nie jest. Pierwsza opublikowana przez was recenzja powinna być najważniejsza i najbardziej prestiżowa. Ona wyznacza ton i daje sygnał, jakie medium jest dla was ważne. Prawdopodobnie każdy kolejny tekst będzie miał mniejszą klikalność, bo każdy temat się w końcu nudzi.
W początkowym etapie promocji marki nie warto porywać się na każdy istniejący kanał social media. Lepiej wybrać dwa konkretne, ja osobiście rekomenduję połączenie Facebooka i Instagrama, które z perspektywy marki modowej jest najbardziej korzystne. Twitter nie przepada za modą, a Pinterest i Tumblr sprawdzą się dopiero po dłuższym czasie, kiedy uzbieracie już rozsądną ilość własnych materiałów zdjęciowych. Jeśli prowadzicie swoją markę sami – nie rozdrabniajcie się, to pułapka, która skradnie wam czas, a nie da wymiernej korzyści. Jeśli planujecie nagrywanie filmów modowych, polecam otworzenie kanałów zarówno na Youtube, jak i Vimeo. Choć w swojej istocie są to podobne strony, docierają one jednak do różnych odbiorców. Youtube jest bardziej „pop”, a Vimeo „art”. Obie strony mają też różne polityki dotyczące nagości, która w modzie pojawia się dość często. Warto zapoznać się z tymi różnicami.
Media społecznościowe muszą żyć, żeby spełniały swój cel – czyli tworzyły dookoła projektanta społeczność. Fanpage, na który treści są wrzucane sporadycznie, umiera śmiercią naturalną. Nie ma jednak optymalnej ilości wpisów, które zagwarantują sukces, ponieważ każda storna na Facebooku gromadzi inną i specyficzną grupę odbiorców. Niemniej, bezpieczną i rozsądną ilością są dwa, maksymalnie trzy wpisy dziennie. Zbyt duża ilość publikacji może sprawić, że zirytowany klient przestanie was obserwować. Czy możecie sobie na to pozwolić? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Starajcie się też nie dublować tych samych informacji, chyba że są naprawdę ważne i korzystne dla klienta, albo wymagały z waszej strony dużego wysiłku.
Na koniec dodam, że bardzo ważna jest konsekwencja. Doskonałym przykładem polskiej marki, która świetnie prowadzi Facebooka, jest Nenukko. Marka konceptualna o bardzo jasnych i klarownych zasadach, która dostosowała zarówno przekaz wizualny, jak i sposób redagowania treści do swojego DNA, tworząc w ten sposób pełną, spójną całość. I pamiętajcie, że w trakcie weryfikacji waszych zgłoszeń do SHOWROOM.pl, oprócz projektów, zostaną zanalizowane i ocenione wasze kanały promocji. Jak już wspominałem, świadczą one o waszym profesjonalnym podejściu do tematu. Pamiętajcie też, że media społecznościowe waszych marek nie są prywatnymi profilami. Warto się nad tym zastanowić, przed wrzuceniem zdjęcia obiadu, psa sąsiadki, czy koleżanki którą lubimy.
PS. Ciekawym i skutecznym zabiegiem jest również wrzucanie zdjęć klientów w waszych ubraniach. Jednak przed wykorzystaniem takiej fotografii, należy się zapytać, czy dana osoba ma ochotę zobaczyć swoją fotkę na waszym fanpage’u. Zawsze możecie też po prostu poprosić klientów o zdjęcia w zakupionych ubraniach, zaznaczając, że chlelibyście je wykorzystać do promocji marki. Jako rewanż można zaproponować rabat na następne zakupy. Tak się właśnie buduje relacje.
PS2. Wszelkie sytuacje kontrowersyjne, negatywne komentarze, zaczepki itp. rozwiązujcie poza stroną. Nie ma nic gorszego niż publiczna pyskówka. Nawet na najbardziej chamski, niesprawiedliwy czy obraźliwy komentarz odpisujcie grzecznie, dając do zrozumienia, że prosicie o kontakt przez maila, czy wiadomość. Każda dyskusja momentalnie zainteresuje innych, co najczęściej ma w sobie efekt lawiny.
Muszę przyznać, że wynik tego odcinka jest dla mnie rozczarowujący. Wygrana Piotra jest tendencyjna, a obecność Bartosza w programie jest nie tylko niezrozumiała, ale i męcząca. Podobnie jak kolejne zadania, które są z góry skazane na porażkę. Polska edycja Project Runway niezmiennie aspiruje do świata wielkiej mody, kiedy tak naprawdę nie radzi sobie na poziomie zwykłych tekstyliów. A zresztą, dziś po raz kolejny oddam głos mojej czytelniczce, tym razem Joannie, która ujęła mnie kulturą, formą i trafnością swojej wiadomości, na temat różnic między polską, a amerykańską edycją:
Szanowny Panie,
Chciałabym serdecznie podziękować Panu za niedawno odkryty przeze mnie zupełnie przypadkiem (polubiła go daleka znajoma na facebooku) cykl artykułów. Nie interesuję się modą zupełnie, ale oglądałam Project runway, ponieważ ciekawiło mnie to, jak wygląda od zaplecza kompletnie nieznany mi zawód projektanta – na tej samej zasadzie oglądam program o fryzjerach, chociaż chodzę do fryzjera raz na 3-4 lata. Oczywiście widziałam, że program skupia się na innych aspektach niż rzeczywista praca twórcza, jednak sądziłam, że taki jest format reality show. Pana felietony zachęciły mnie do obejrzenia amerykańskiej edycji, obejrzałam jeden losowy odcinek i zobaczyłam:– dokładnie wytłumaczone zadanie, tak silnie kontrastujące z bzdurą jaka wydarzyła się we wczorajszym programie– trochę nierozdmuchanych historyjek z młodości projektantów,– pracę twórczą, od powstawania pomysłów (czemu tak, co chcę przez to powiedzieć), przez wybór tkanin w dużym i bardzo profesjonalnym sklepie (ten w TVN nie robi takiego wrażenia) po rozmowy z mentorem, poruszające problemy związane z wykonaniem, ale pozbawione bezsensownych złośliwości– pokaz (bez dziwnych dramatów z modelkami, które nie powinny nikogo obchodzić w programie o ubraniach) i komentarze jury, dzięki którym dowiedziałam się bardzo dużo, bez przekrzykiwania, śmieszków i żenujących żartów.
Teraz czuje się przez TVN mocno oszukana, bo kupili dobrą markę i zrobili z niej coś okropnego. Żałuję tylko, że amerykański project runway nie jest dla mnie dostępny legalnie.Różnicy poziomu między edycją USA i Polską spodziewać się należy w każdym Talent show – gdy na pierwszy casting przychodzą setki tysięcy ludzi, można spośród nich wybrać grupę ciekawych 20 uczestników, trudniej to zrobić gdy na castingu ludzi jest tysiąc. Niemniej jednak nie usprawiedliwia to tworzenia dramatów, podjudzania konfliktów i wypowiedzi bez sensu. Sądzę, ze ma Pan rację i Project Runway nie zasługuje na Pana błyskotliwe komentarze. Mimo to mam nadzieję, że będzie Pan kontynuował ten cykl.
„Co szokujące, Marcin Tyszka stwierdził, że widzi w tym projekcie inspirację holokaustem, odpowiadając na komentarz Anji, która dopatrzyła się dla odmiany wpływów Idy.” -> Błąd rzeczowy, te słowa były kierowane do Ani, a nie do Agaty 🙂
PolubieniePolubienie
Tak, kopiowałem fragmenty tekstu na wariackich papierach i stąd ten fragment znalazł się w złym miejscu. Trafił już jednak tam, gdzie powinien być. Niemniej, dzięki za czujność i informację!
PolubieniePolubienie
Komentarz o Idzie i holocauście nie pojawił się przypadkiem przy projekcie Ani? Wydaje mi się, że chodziło o ten czepek. Ale mogę nie mieć racji, nie mam też ochoty wracać do tego odcinka.
PolubieniePolubienie
Masz rację Marku, tak jak już pisałem w innych komentarzach, tekst powstaje w rozmaitych kawałkach, tym razem pogubiłem się przy kopiowaniu poszczególnych fragmentów. Błąd został natychmiast poprawiony, dzięki fantastycznej czujności moich czytelników. Dzięki, że poświęciłeś czas na lekturę!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziś nie o Project Runway, bo od paru odcinków nie oglądam, nie warto, czekam na moją ulubioną amerykańską wersję. Tobiaszu, od dłuższego już czasu (ponad rok :)) jestem Twoją stałą czytelniczką, wreszcie postanowiłam zamieścić pierwszy komentarz. Powiem tak, uwielbiam Twoje teksty- przemyślana konstrukcja, poprawna polszczyzna, szczypta humoru, do tego widać, że masz niemałą wiedzę na tematy, które poruszasz. Twój styl jest trochę ‚over the top’, a jak na polskie blogstandardy piszesz długaśne posty, ale co tu dużo mówić, świetnie się to czyta. Oby tak dalej, czekam na więcej.
PolubieniePolubienie
Będzie więcej, obiecuję! I dziękuję za ciepłe słowa, bardzo motywujące! Jeśli chodzi o styl „over the top”, to chyba tak można scharakteryzować całą moją osobę, więc cieszy mnie, że ta konsekwencja jest zauważalna 😀
Pozdrawiam serdecznie
t.
PolubieniePolubienie
Gdzie można obejrzeć amerykańską edycję Project Runway?
PolubieniePolubienie
Jeśli chodzi o Sylwię, to błysnęła już w odcinku z Zakopanego stwierdzając w oczekiwaniu na prezentację zadania, że najbardziej boi się, iż karzą im ganiać owieczki w celu golenia i utkania sobie materiału do szycia… Dalszy komentarz jest zbędny.
PolubieniePolubienie
Jestem pod wrażeniem artykułu! To prawda, że Haute Couture nie ma nic wspólnego z klasyką. Z jaką klasyką, do diaska? Jeśli ktoś tak pomyślał, to – jak mówi, nomem omen, klasyk – jest w mylnym błędzie 🙂
PolubieniePolubienie