Dzień dobry! Nazywam się Tobiasz Kujawa. Jestem blogerem, dziennikarzem, wykładowcą i konsultantem. Z czego jestem „znany”? Między innymi z wyrazistych i bogatych recenzji pokazów. Mój styl, zasady i bezkompromisowość nie są żadną tajemnicą. Podobnie jak uszczypliwość i umiłowanie ostrej satyry. Zresztą, Karolina Korwin Piotrowska kilka lat temu napisała o mnie w materiale do tygodnika Wprost, że jestem „nieumoczony”, i tak zostało po dziś dzień. Nie uzurpuję sobie prawa do tego, że znają mnie wszyscy w branży, ale nie skłamię kiedy napiszę, że większość osób zajmujących się w Polsce modą ma względne pojęcie kim jestem i co robię. Abstrahując oczywiście od tego, jaki mają stosunek do mojej pracy, chociaż tu metoda jest zazwyczaj prosta – jak chwalę, to raczej pozytywny, a jak ganię… No właśnie. Co lubię w modzie? Emocję! Uwielbiam wytrącać branżę z jej złudnej strefy komfortu, pokazywać, jak wygląda ten światek od kuchni, bez owijania w bawełnę. Niczego nie załatwiam pokątnie, nie bawię się w układy i układziki. A na dodatek nie uznaję żadnych świętości – z tego powodu Kathy Griffin i Joan Rivers są dla mnie ogromną i niezmienną inspiracją. Lubię o sobie myśleć, jak o ich nieślubnym dziecku, spłodzonym w wyjątkowo perwersyjny sposób. Walczę z przekonaniem, że moda to temat dla debili, którzy nie mają pojęcia o czymkolwiek, dlatego zajęli się „pisaniem o szmatach”, bo to każdy potrafi. Na podstawie tych jawnych, często wręcz głośnych cech mojej twórczości, wychodzę z założenia, że kiedy ktoś świadomie zaprasza mnie na pokaz (bo musicie wiedzieć, że nie przychodzę na takie wydarzenia niezaproszony i na pewno nie muszę dopraszać się o zaproszenia), to robi to w konkretnym celu – chce, żebym napisał obiektywną recenzję wydarzenia i kolekcji. Co ważne – projektant czy marka wysyłając mi swoją ekscytującą inwitację, musi (!!!) mieć świadomość, że nie zapraszają jednej osoby. Razem ze mną na pokaz idzie kilkadziesiąt tysięcy ludzi, moje dobrodziejstwo inwentarza, zwane przeze mnie staromodnie czytelnikami. Staromodnie, bo teraz niestety wszyscy mają fanów. Pech jednak chciał, że nigdy nie miałem ambicji bycia idolem. A czytelnik to wymagające zwierzę – chce otrzymać profesjonalny tekst, najlepiej tuż po wydarzeniu, w którym nie zabraknie żadnego detalu. Moim zadaniem jest otworzenie okienka na wybieg i stworzenie takiej publikacji, która pozwoli odbiorcy poczuć się, jakby sam tam był. O zaprezentowaniu konkretnej opinii nawet nie wspominam. Proste? Nie do końca. Kiedy inni szaleją na afterparty, ja najczęściej muszę zmykać do domu, żeby napisać tekst. Kiedy inni plotkują podczas pokazu, albo pstrykają sobie setne selfie, ja żongluję notatnikiem i telefonem, żeby udokumentować każdy fragment, który uznam za istotny. Taka praca, kocham ją nad życie, ale nienawidzę, kiedy ktoś mi ją utrudnia. Ale jak się okazuje, moja praca nie zawsze wzbudza szacunek. Nieważna jest ilość napisanych recenzji, wypromowanych projektantów, inicjatyw. Co gorsze, i tu użyję populistycznego argumentu, mój czytelnik też okazuje się nieważny.
Na pokaz marki 4F dostałem trzy zaproszenia – mailowe, papierowe i bezpośrednie od Mony Kinal, nowej dyrektorki marketingu, która do niedawna współpracowała z Si-Mi. Pozwolę sobie zacytować ostatnie: „bardzo bym chciala zebys byl! bedzie naprawde fajnie, nie moze Cie zabraknac! no i bedzie mile afterparty, na ktorym w koncu daloby sie pogadac!”. Trzy razy upewniano się, czy przyjdę. Nic w tym dziwnego, bo zazwyczaj nie piszę o odzieży stricte sportowej, która z modą ma wspólnego równie wiele, co Doda z dobrym gustem. Ale ok, dlaczego by nie? W końcu zostanie też zaprezentowana mini-kolekcja zaprojektowana bezpośrednio przez Ranitę Sobańską, dyrektor kreatywną marki, która swoim nazwiskiem firmuje jedną z linii, tę teoretycznie bardziej modową. Mam ogromną świadomość, jak wielkim trendem jest teraz w modzie sport, jak ważną rolę odgrywa projektowanie nowoczesnych materiałów, które mają zwiększać wyniki sportowców, zdaję sobie sprawę z dynamiki tych dwóch zjawisk i tego jak mocno się teraz przenikają. Pisałem o tym nie raz. Jestem też wielkim fanem współprac modowych, na przykład tych, które podejmuje marka Adidas, dlatego fakt, że polska firma chce powielać podobne wzorce i wychodzić poza kontekst nudnej (z mojej perspektywy) odzieży sportowej jest dla mnie mimo wszystko ciekawy. A skoro jest ciekawy dla mnie, to będzie również ciekawy dla mojego czytelnika.
Godzina na zaproszeniu jest jasna – 20:30. Opóźnienie również jest jasne, bo dlaczego by nie? Razem ze znajomymi czekamy cierpliwie, bo przyzwyczajenie nam podpowiada, że kolejna celebrytka, której zapłacono za przyjście, zamiast poznać w końcu arkana zegarka, postanowiła się spóźnić, żeby poczynić efektowne wejście. Wiem wiem, moda, showbiznes, nieodłączna para. Ale zaraz, to pokaz marki 4F, nie oszukujmy się, że za chwilę powalą nas na ziemię estetyczne uniesienia czy rewolucyjne wzornictwo. Każdy doskonale wie, że zobaczymy przegląd anonimowych produktów, z których ogromna większość nie ma w sobie nic wyjątkowego, bo niemożliwością jest, żeby w Polsce korporacyjna marka zaprojektowała kolekcję naprawdę łączącą modę i sport, na przykład tak, jak to robi Stella McCartney, bo takie ciuchy zwyczajnie się nie sprzedadzą. Ale rozumiem, jestem pełen wyrozumiałości, funkcjonowanie w branży mody w Polsce nie bywa, ale jest sztuką kompromisów. W końcu pojawia się informacja o tym, że pokaz rozpocznie się lada moment. Zdążyłem się już przyzwyczaić, że nie muszę walczyć o miejsce, bo zapraszający wie po co mnie zaprasza, a co za tym idzie udostępni mi narzędzia i komfort, do zrealizowania celu, za którym stoi owe zaproszenie. Przeciskając się przez tłum ludzi tłumaczących zapalczywie, że mają rezerwację, choć jej nie mają, mieli mieć, a może jednak nie mieli, może gdzie indziej, może na innym pokazie, a w ogóle to pisali do pani „x” z firmy „y” i ona im o-b-i-e-c-a-ł-a, docieramy ze znajomymi do pracownika firmy Black Tie, która obsługuje pokazy. Odpicowanego niczym na pogrzeb dziadka, choć dresscode na zaproszeniu był jasny – „sport and athleisure”. Pracownicy nigdy nie powinni wyglądać bardziej elegancko od gości, szczególnie jeśli ci są związani konkretnym kodem ubioru, bo tworzy to niepotrzebny dyskomfort. I to nie jest jakieś widzimisię, ale ponadczasowa zasada. Z Black Tie posiadam różne doświadczenia, można powiedzieć słodko-gorzkie, chociaż historia z łódzkiego tygodnia mody, kiedy to w trakcie jednego z pokazów przedstawiciel tej firmy kazał wstać Ewie Kosz i mnie, tylko po to, żeby organizator wydarzenia, drogi pan Jacek Kłak wraz z szanowną małżonką mógł usadzić tyłek, do dzisiaj wywołuje we mnie zdumienie. Pal sześć mnie, ale postawić do pionu kobietę, żeby posadzić mężczyznę? To się nie godzi. Tym razem pracownik Black Tie był dla nas nieco łaskawszy. Skierował nas do czwartego rzędu (Pierwsze „Fuck You”), również moją przyjaciółkę, redaktorkę pracującą dla jednego z największych portali internetowych. Bo przekonanie jest takie, że pisanie o pokazie nie wymaga dobrej widoczności, a praca w Internecie to zrzut dla nieudaczników, którzy nie dostali się do papierowych tytułów. I nie dajcie się zwieść. Czwarty rząd to dla dziennikarza żaden rząd. Nie chodzi tylko o prestiż (chociaż jest on ważny, szczególnie w świecie budowanym na pozorach), ale również o widoczność, o detal, o profesjonalne podejście, o szacunek. Dziennikarz nie idzie na pokaz tylko dla przyjemności, co oczywiście nie oznacza, że trzeba ją automatycznie wykluczyć. Często ma obowiązek obsługiwać Instagrama i Snapchata, a do tego potrzebna jest dobra widoczność. I tego później oczekuje wydawca, naczelny czy inny przełożony. Wniosek? Taka sytuacja utrudnia, albo nawet uniemożliwia nam pracę. A skoro nie możemy pracować, to idziemy do domu. I praktycznie poszliśmy, ale na tym jednak historia się nie skończyła. W środku naszego exodusu zostaliśmy przechwyceni, bo znalazły się jednak dla nas miejsca. Dobrze, nie będziemy wyprawiać brewerii czy się obrażać, więc wracamy, choć poziom zażenowania jest już niebezpiecznie wysoki. A w głowie kołacze się myśl, na Boga Jedynego, to przecież nie jest ekskluzywny pokaz Gosi Baczyńskiej, tylko przedstawienie oferty sprzedażowej marki 4F. Wracamy więc na salę i po raz kolejny jesteśmy skierowani w czarny kąt (Drugie „Fuck You”). Pięć osób z obsługi przekrzykuje się w tym samym momencie. Znajduje się kolejne miejsce. Patrzę na nasze nowe hipotetyczne miejscówki, wszystkie opatrzone karteczkami z napisem „Natalia Siwiec”. Co się stało z Natalką? Nie wiemy. Ale zaraz się dowiemy. Ledwo posadziliśmy pośladki, mając nadzieję, że to już koniec krępującej dramy, a tu nagle pojawia się przystojny Olivier Janiak, który mówi, że my-robaczki (sic!) musimy zabrać nasze pupeczki (to już moje dopowiedzenie), bo on z Natalką zamienił się miejscami (Trzecie „Fuck You”). Obsługa stoi z wytrzeszczem i widać wyraźnie, że są tą historią równie znudzeni, co my zniesmaczeni. No po prostu bosko, jeszcze bardziej bosko byłoby, gdyby Olivier zadeklamował nam z pamięci któryś ze swoich natchnionych wstępniaków do magazynu „MALEmen”, które zawsze zawierały spory potencjał komediowy. Pytanie tylko, czy intencjonalny. Robaczku. Po tych manewrach znajduje się dla nas kolejne miejsce. Całe szczęście ostateczne, chociaż w tym momencie naszym jedynym pragnieniem jest dematerializacja z tych parszywych okoliczności. Pragnę przy okazji zauważyć, że to nie był pokaz oblegany przez dziennikarzy, wręcz przeciwnie, można ich było policzyć na palcach jednej ręki. I piszę tu przede wszystkim o osobach recenzujących pokazy, których w Polsce jest naprawdę niewiele. Większość relacji, które znajdziecie w magazynach i na stronach, opiera się na informacjach prasowych, w których organizator częściej maluje swój wyidealizowany i roszczeniowy obraz, niż ten prawdziwy. Kopiuj-wklej, bez cienia opinii.
Trochę żałuję, że muszę o tym wszystkim pisać, ale jak już wspominałem, atmosfera wydarzenia jest istotna, również dla czytelników, więc dziś czytelniku poznasz tę konkretną atmosferę od „a” do „z”. To również przestroga dla każdego, kto ma ambicję pisania o modzie, pokazach czy wydarzeniach – przygotujcie się, że w tym świecie będziecie znaczyć bardzo mało, chyba, że stoi za wami jakieś posh wydawnictwo, chociaż i to nie gwarantuje krztyny szacunku. A szkoda, bo oprawa pokazu 4F była na wysokim poziomie. Świetna scenografia przedstawiająca uproszczone sylwetki sportowców, w tym zielona figura między której nogami, niczym nowo narodzeni, przechadzali się modele i modelki. Muzyka energiczna, światła również, choreografia tak szybka, że aż „do potknięcia”. Kasia Sokołowska przegnała swoich podopiecznych po wybiegu, jakby od czasu przejścia miało zależeć ich życie. Im szybsze, tym większa szansa na łaskę choregrafki-monopolistki. Nic w tym dziwnego, bo ilość sylwetek była… Porażająca. A sam wybieg długi. Wyobraźcie więc sobie pokaz, w którym upchnięto cały katalog firmy sportowej. Po czterdziestej przebiórce bliźniaczo podobnych fasonów można odrobinę zwątpić w sens takiego przedsięwzięcia. Stylista robił co mógł, żeby urozmaicić ten potok przewidywalnych wzorów. Czasami robił nawet to, czego nie mógł, na przykład zawieszając na głowie modela bluzę. Za kaptur. Co by sobie fantazyjnie, jak przystało na bluzę, powiewała. Podobnych rozwiązań było kilka. Takie czary-mary, żeby nie było nudno. Absurdalnie podciągnięte pojedyncze nogawki, wzorem rowerzystów, którzy nie chcą, żeby odzież wkręciła im się w łańcuch. Szkoda tylko, że w stylizacjach mało rowerowych. Ale jak już na wybiegu pojawiły się rowery, to okazało się, że idealną stylizacją do jazdy na dwóch kółkach jest na przykład body i kurtka. Bardzo progresywne podejście. Zaznaczam jednak, że w tym gąszczu propozycji można odnaleźć kilka perełek. Przede wszystkim propozycje samej Ranity, które idą w dobrym kierunku, chociaż brakuje im jeszcze większego wyrafinowania i nie do końca dają wrażenie, że można w nich naprawdę uprawiać sport. Sam temat holograficznych materiałów, tak szczodrze wykorzystanych w linii fashion, został już bezbrzeżnie wyeksploatowany w ostatnich latach i jedyne co można o nim powiedzieć, to że trąci myszką na dystans całego maratonu. W regularnej kolekcji znajdziecie również kilka smakołyków, choćby krótko ciętą kurteczkę z kapturem czy propozycje dla wielbicieli soczyście kolorowych ubrań, których w ofercie polskich marek jest zdecydowanie za mało.
Pokaz się skończył, czas ruszyć do domu. Wychodząc przystanąłem przy paniach z obsługi, które wręczały tak zwane giftpacki aka presspacki. Pragnę natychmiast ugasić wasze materialne zakusy – w paczkach wręczanych po wydarzeniach rzadko czai się coś naprawdę ekscytującego. Najczęściej jest to kupa makulatury, na przykład katalogi deweloperów, którzy bawią się w mecenasów, niesprzedane egzemplarze magazynów, czyli tak zwany sampling, sieciowy żel pod prysznic, który rozdawała gościom Joanna Przetakiewicz, albo płyn do płukania ubrań w przypadku Roberta Kupisza. Więc wyjaśniam – nie o to chodzi. Jednak często w paczkach wręczanych po pokazie znajduje się na przykład informacja prasowa, wykaz materiałów, kierunków estetycznych, inspiracji. Lista osób pracujących przy wydarzeniu. Ot, takie niepotrzebne dane, które z jakiegoś powodu mój czytelniku lubisz, a które piarowiec marki wysyła na samym końcu (jeśli w ogóle), dopiero po tym, jak poinformuje cały świat, że na pokazie była jakaś Natalka czy Frania, oczywiście z czystej niematerialnej sympatii dla projektanta lub marki. Więc kiedy stoję przed tą panią niczym idiota, w dokładnie tym samym miejscu co na początku pokazu, pamiętając, że nawet nie musiałem się przedstawiać czy pokazywać zaproszenia, bo usłyszałem „ja wiem kim pan jest”, dowiedziałem się że… „Nie, dla pana nie ma paczki. Pan nie jest z mediów” (Pierwsze i Ostatnie „Fuck Off”). Aha. Dziękuję, do widzenia, dalsze zaproszenia proszę kierować gdzie indziej. Skoro nie jestem z mediów, to po cholerę zawracamy sobie głowę. Przy okazji doradzę – droga marko, jeśli nie masz wystarczającej ilości prezentów czy pakietów prasowych dla wszystkich gości, których ściągnęłaś na te medialne igrzyska, to poukładaj je po prostu na konkretnych krzesełkach, oszczędzisz sobie i gościom wstydu. Na koniec dodam tylko, w imię chrześcijańskiej zasady „oko za oko”, że ja jednak na 101% jestem z mediów, to więcej niż pewne. Pytanie, czy marka 4F jest z mody, pozostawiam jednak otwarte.
Never Ending Freestyle Voguing
Tobiasz Kujawa
freestylevoguing@gmail.com
Ps. Jeśli myślicie, że to wpis rozhisteryzowanego blogera, który gwiazdorzy na pokazie, to muszę was rozczarować. Gdybym chciał, to już dawno temu umiejscowiłbym się w pozycji ścianki, albo i przyjął propozycję jednego z portali plotkarskich, który swego czasu zapytał mnie, czy „chcę być celebrytą?”. Może nie uwierzycie, ale odmówiłem. Wierzę w mój zawód i uważam, że zasługuje on na należny szacunek, o który będę walczyć, niezależnie od tego, czy ryzykuję brak zaproszeń, albo opinię świra. Nie zostanę medialną dziwką, tylko po to, żeby siedzieć w pierwszym rzędzie. Kocham słowa i modę, to one mają świadczyć o mojej tożsamości, a nie publiczne pierdolenie o życiu prywatnym. Chciałbym też uczulić każdego, kto planuje w przyszłości marnować mój czas i nerwy, że to nie ma najmniejszego sensu. Ja na brak tematów naprawdę nie narzekam. Ile mamy marek i projektantów w tym kraju, albo i na świecie? Wiele. A ile mamy osób, które potrafią napisać wciągający tekst o modzie? No właśnie.
Smutne jest to, że nie po razpierwszy piszesz o takich sytuacjach. Pamietam Twoj tekst sprzed około roku, zdaje się recenzja Bohoboco (a moze Paprocki & Brzozowski?), mniej więcej o tym samym problemie. Widzę, że branża uczy się bardzo powoli.
Edukuj ich dalej, ktoś musi być pionierem zmian 🙂 a my czytelnicy będziemy grupą nacisku 🙂
PolubieniePolubienie
Lubię twoje teksty, są zawsze takie trzeźwe i rzetelne. Mógłbyś powiększyć czcionkę albo zrobić większy odstęp między liniami, żeby się lepiej czytało? Przy tak długich tekstach to trochę męczące dla oczu.
PolubieniePolubienie