Mariusz Przybylski Jesień/Zima 2016 „Fire Walk With Me” czyli Déjà vu 2.0

 

Mariusz Przybylski Jesień/Zima 2016 Fire Walk With Me / Foto: Filip Okopny
Mariusz Przybylski Jesień/Zima 2016 Fire Walk With Me / Foto: Filip Okopny

Dziś zacznę od rewelacji – w końcu na polskim pokazie, co prawda mającym miejsce niemal na prowincji, bo w dalekim, posępnym i bezpłciowym Studio ATM, pojawiła się prawdziwa gwiazda! I to naprawdę było odświeżające zdarzenie. Kasia Figura, bo o niej mowa, siedziała tak blisko mnie, że z trudem powstrzymywałem się przed namacalnym sprawdzeniem czy to na pewno ona, a nie jakaś projekcja astralna czy atrapa. Całe szczęście nie musiałem, wyręczyli mnie fotoreporterzy, których roziskrzone aparaty, wycelowane prosto w aktorkę, spowodowały u mnie chwilową ślepotę. Kasia błyszczała zarówno światłem odbitym, jak i wewnętrznym, a ja pierwszy raz od dawna miałem wrażenie, że ponadgodzinne oczekiwanie na pokaz ma jakiś sens. W końcu obok siedziała gwiazda.

A obok gwiazdy pojawiła się Agnieszka Szulim. Bardzo zresztą pomocna. Umilając sobie oczekiwanie pogawędką z przyjaciółmi, znajomy stylista bez cierpliwości do naszej lokalnej telewizji, dopytywał o szczegóły kontrowersyjnego programu Azja Express, który oczywiście oglądam pasjami. Kiedy padło pytanie, kim właściwie jest Leszek Stanek, zapadła cisza. Zaczęliśmy zgadywać. Ja twierdziłem, że jest aktorem. Ewa, że tancerzem. Agnieszka Szulim (przepraszam, nie jestem w stanie spamiętać świeżo nabytych nazwisk) szybko rozwiała zaistniałe wątpliwości – wtrąciwszy się grzecznie do naszej rozmowy wyjaśniła z uśmiechem, że jest i aktorem i tancerzem. Instynktownie dodałem więc, niemal automatycznie, że wobec tego mógłby być też projektantem mody, bo dlaczego by nie? Agnieszka najwyraźniej nie doceniła mojego dowcipu, bo w dalszej rozmowie już nie uczestniczyła. Nadal nie potrafię się zdecydować, czy poczułem żal, a może jednak ulgę.

O naszą rozrywkę zadbał też menadżer sali, który zarządzał usadzeniem gości. Widok zagubionych szefów działów mody z najpopularniejszych magazynów, którzy nie potrafili odnaleźć swoich miejsc (bo ich nie było, bum) i krążyli po wybiegu niczym dzieci we mgle, był równie zaskakujący, co dostarczający parszywej radości. W pierwszym rzędzie rozsiadły się, między innymi, osoby związane z… gastronomią. No tak, przyznaję – powód był klarowny – klika warszawskich knajp (nawet niezłych, tu złego słowa nie powiem) znalazło się na zaproszeniu, wśród bagatela 17 logotypów, w roli sponsorów oczywiście. Co ciekawe, nikt na wybiegu posiłków nie serwował, ale w paczce z prezentami dla gości można było znaleźć kupon na kawę / śniadanie z przyklejoną monetą jednozłotową… Serio, nie żartuję! Chociaż przyznaję – nadal nie mogę w to uwierzyć. Absolutnie nie mam nic przeciwko, żeby projektanci zubażali ekskluzywność swoich pokazów podobnymi podarkami, ale zastanawia mnie fakt, czy takie osoby jak Marcin Świderek, Karla Gruszecka, albo Alicja Werniewicz, powinny w trakcie pokazu siedzieć w rzędach, których nawet nie chce się liczyć, bo są tak dalekie, albo jeszcze gorzej – na schodach. Ja rozumiem, sponsor, nawet ten gastronomiczny, musi mieć jakieś miejsce, w końcu obok celebryty to najważniejsza osoba na pokazie, ale jeśli w kuluarach słyszy się później, że dobrze traktowani byli wyłącznie dziennikarze, którzy reprezentują wydawnictwa posiadające patronat nad tym konkretnym wydarzeniem, to nagle zaczyna się bardzo krępująca cisza. W tym przypadku nie mówimy o osobach, które wypadły sroce spod ogona, czy raczej blogerce-papudze spod tiulowej kiecki, ale o uznanych i szanowanych przedstawicielach największych wydawnictw. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to myśl, że najwyraźniej Przybylskiemu nie zależy na obecności w sesjach zdjęciowych, bo należy pamiętać, że dziennikarz czy stylista to mściwe postaci. Niemniej podziwiam jego odwagę, czy nawet brawurę. 


Tyle w kwestii okoliczności.
Czas przejść do meritum wydarzenia, czyli pokazu kolekcji zatytułowanej „Fire Walk With Me”, jak się pewnie już domyślacie, nawiązującej do, i nie będzie to określenie na wyrost, prawdziwie kultowego serialu „Twin Peaks”. Szczęście, a może i pech, polega na tym, że to dzieło sztuki telewizyjnej, stworzone przez Davida Lyncha i Marka Frosta, jest jednym z moich prze-ulubionych. Dlatego zawsze, kiedy słyszę, że ktoś się porywa na taką referencję, dreszcz przerażenia przechodzi mnie po plecach. Jak oddać oniryczność, tajemniczość, jednoczesny tragizm i humor tego niezwykłego serialu w kolekcji mody? Jak wykorzystać świetne kostiumy, a przede wszystkim to bogactwo spektakularnych swetrów, którymi stoi ta produkcja? Co zrobić, aby uniknąć podobnej wpadki, jaką zaliczył na przykład duet Paprocki i Brzozowski, którzy w kolekcji „Glare” na sezon Jesień/Zima 2014 również, choć bardzo nieudolnie, nawiązywali do „Twin Peaks”, zamieniając figurę Wenus ze słynnego czerwonego pokoju, na wielką rzeźbę Dawida, który w finale pokazu, na tle czerwonej kurtyny, odwrócił się do widowni płonącym zadkiem? Albo polska marka Plny Lala, która zszargała ten wdzięczny temat, dla marnych i brzydkich bluz i koszulek? Jedno jest pewne – mariaże tego serialu z modą nie kończą się w Polsce szczęśliwie. Pytanie, czy to brak gustu, zwykła nieudolność, a może brak możliwości intelektualnych i artystycznych, zostawiam otwarte. U Przybylskiego ta inspiracja również wypadła blado. Owszem, zaproszenie było red, na wybiegu, w formie dekoru, zasiadły nagie ludzkie słupki-pachołki, oczywiście w barwie krwi, a wybieg zalewało szkarłatne światło. Informacja prasowa nie ułatwia jednak zrozumienia tytułu kolekcji czy znalezienia odniesień do wyżej wspomnianego serialu. Po prostu milczy na ich temat. Ale co tu się dziwić, skoro próżno w niej szukać choćby wiadomości na temat tkanin. 

W tej nieprzebranej czerwieni Przybylski zaprezentował kolekcję, która płynnie wpisuje się w jego poprzednie sezony. Szalona dekoratywność, mnogość świecidełek i innych dodatków krawieckich (od oczu dla pluszaków, przez piórka, aż po naszywki), kontrast czarnej gładkiej bazy z aplikacjami we wszystkich kolorach tęczy, i oczywiście z zadrukowanym materiałem – wcześniej były to azteckie desenie (Kolekcja „Wild at Heart”), przed nimi tropikalna fauna i flora (kolekcja „Night Air”), a teraz groszki, małe i duże, oraz abstrakcyjne esy-floresy wymieszanie z piktogramami – tkaninę zaprojektował ponoć sam Przybylski. Powtarzalność tego samego schematu jest już aż nazbyt widoczna żeby ją zignorować. Największą nowością okazało się wprowadzenie koronek i sporej ilości transparentnych tkanin, zarówno w roli dekoracyjnego finiszu, jak i głównego materiału budującego zmysłowe bluzki i sukienki. Niestety, ich erotyzm mocno uziemiły straszne, toporne, nieakceptowalne wręcz body w kolorze skóry… To o tyle ciekawe, że Przybylski w nowej kolekcji wyjątkowo śmiało odsłaniał biusty (to też nowość), które spozierając zza delikatnych tkanin, zaglądały widzom filuternie w oczy. Nawet to przyjemne, grunt, że nie zezowały, bo różnie z tym bywa. Jedna pierś na Maroko, a druga… Sami zresztą wiecie. Wobec powyższej frywolności, ta pruderia w kolorze nude wydaje się niepotrzebna i nielogiczna. Ani w tym wybiegowej kreatywności, ani sensownej propozycji dla klientek, właściwie nie sposób znaleźć racjonalnego wytłumaczenia dla takich stylizacyjnych pomysłów. Muszę jednak przyznać, że bardzo pięknie temat transparentności projektant wykorzystał w przypadku czerwonych spodni o przylegającym fasonie, na które nałożył drugą, nieco dłuższą warstwę, z tiulu aplikowanego w groszki. Być może przeniesienie czerwieni na te ukrywające grzeszne ciała body byłoby milsze dla oka? Albo wykorzystanie koronkowej bielizny? Cielistość w formie cenzury nieustannie przywodzi na myśl stroje do łyżwiarstwa figurowego, a ten sport, choć piękny wizualnie i imponujący technicznie, to przecież nie kojarzy się z wyznacznikiem dobrego gustu. A wręcz przeciwnie. Najwięcej urody, takiej banalnie-przyjemnej, zdecydowanie prezentowały obszerne suknie, zdobione hiszpańskimi falbaniastymi dekoltami lub wiktoriańskimi kołnierzami, ściśle przylegającymi do szyi. To tylko i aż piękne kreacje dla pięknych kobiet, o których nie sposób powiedzieć złego słowa. Nie zabrakło też klasycznych, niemal biurowych garniturów ze spodniami 7/8, które przeszywał nadruk strzały przebijającej serce. Raczej naiwny, wyglądający jak domowa naprasowywanka. 

Męska sekcja, wybitnie rozczarowująca, to właściwie przegląd znanych już propozycji, w nieco odświeżonych wersjach. Przebrzmiałe już, a jednak powracające jak echo, połączenie szortów z leginsami, asymetryczne panele w klasycznych marynarkach i płaszczach, spodnie z kiltem – wszystko to już widzieliśmy, wszystko to już znamy. Ciekawie i progresywnie prezentowało się połączenie eleganckiej białej koszuli z koszulką uszytą, prawdopodobnie, z organzy, efektownie i nieregularnie „upstrzoną” naszywkami. To zgrabne nawiązanie do ciągle aktualnego, choć bardzo wyeksploatowanego trendu znanego z denimowych marek. Jedną z najciekawszych rzeczy w wśród męskich propozycji była zbluzowana, ejtisowa, dwurzędowa kurtka we wzór groszków lub w gładkiej czerni, świetnie skontrastowana, znów, z białą koszulą. Jak zawsze pojawiły się również ekstrawaganckie „sylwetki totalne”, zakropkowane garnitury (świetne, chociaż tak przylegające do ciała, że aż sprawiające wrażenie dyskomfortu) i zadrukowane tym samym motywem graficznym „mundury”, składające się choćby ze spodni, koszuli i ramoneski.

Jeśli jesteśmy przy segmencie męskim, to warto wspomnieć o stylizacjach, a szczególnie o fatalnie dobranych butach marki Ecco. Zdaję sobie sprawę, że o ciekawe buty w Polsce jest trudno, szczególnie te dla mężczyzn, ale nic nie usprawiedliwia takiego banału na stopach, jak czarny bezkształtny bucior na ordynarnie śnieżnobiałej podeszwie. Ta zwariowana elegancja Przybylskiego aż się prosiła o piękne lakierowane półbuty, ekstrawaganckie oksfordy czy niebanalne mokasyny, tym bardziej, że w lakonicznej informacji prasowej, której najbardziej obszerny fragment przedstawia wykaz przybyłych celebrytów i jednej gwiazdy, pojawia się wzmianka o indiańskich inspiracjach. Po raz kolejny powiedzenie „z braku laku dobry kit” zyskało rację bytu. Modelki wyszły z tego obuwniczego dramatu nieco bardziej obronną stopą, klasyczne botki i półbuty bezinwazyjnie, ale i bez ekscytacji, wpisały się w wybiegowe stylizacje. A te dopełniły wełniane czapki i szaliki, oraz masywne plecaki z aksamitu i tłoczone w gadzią skórę, połyskujące torebki. Ładne, ale znów – nielogiczne i przypadkowe. O fryzurach i makijażu można napisać tyle, że były. Próżno w nich jednak szukać materiał na zachwyty i peany. 

Zdjęcia: Informacja Prasowa / Filip Okopny – Fashion Images 

To nie jest zła kolekcja, choć muszę przyznać, że pod względem konsekwencji i inspiracji kompletnie dla mnie niezrozumiała. Przybylski ma ogromny talent i niepodważalną odwagę, szczególnie w modzie męskiej, a jego estetyka, choć w dużej mierze oparta jest na banalnym impakcie świecidełek, to nie brakuje jej zarówno krawieckiego kunsztu, jak i prawdziwie modowego zacięcia. Należy też docenić, że w coraz mniej sprzyjających warunkach, wszak moda na modę ewidentnie się skończyła, nadal organizuje pokazy i tworzy wybiegowe kolekcje. Z roku na rok coraz więcej projektantów rezygnuje z takich przedsięwzięć, przykładem może być choćby Ania Kuczyńska, która, i piszę to z wielkim żalem, bez swoich pięknych i gustownych pokazów stała się bohaterką trzeciego planu mody. Wielka szkoda. Pytanie tylko, gdzie kończy się biznes, a zaczyna zwykła sztuka dla sztuki? I czy to, co oglądamy na wybiegu, jest prawdziwą ofertą sprzedażową, czy jednak zajęciem quasi-hobbystycznym i wyłącznie autopromocyjnym, kuszącym sponsorów. Bo jak inaczej traktować relację czytelniczek, które dowiadują się w mikro-butiku projektanta, że czas oczekiwania na odszycie modelu z kolekcji pokazowej to cztery tygodnie, a na wieszaku brakuje nawet pełnej rozmiarówki, więc potencjalna klientka nie ma nawet szansy sprawdzenia, jak w owym projekcie będzie się prezentować? Nie sztuką jest stworzyć kolekcję, którą wypożyczy, albo dostanie do założenia na pokaz konkurencji kilka wychudzonych znanych pań. Prawdziwą sztuką jest w dzisiejszych czasach sprzedaż i kontraktowanie kolekcji. Liczba sponsorów i partnerów na zaproszeniu po raz kolejny nie pozostawia złudzeń, podobnie jak stały związek z firmą Vive Textiles, zajmującą się recyklingiem tekstyliów. Oczywiście nie dyskredytuję tego romansu biznesowego, wręcz przeciwnie, kibicuję jego dziecku, czyli idei upcyklingu w modzie. Nie jestem jednak fanem ostatniej realizacji, czyli siermiężnej sfilcowanej torby, do produkcji której nie użyto ani jednej kropli wody. Zdaję sobie sprawę, że cel jest szczytny, inicjatywa jak najbardziej godna pochwały, a zyski ze sprzedaży zasilają pożyteczne akcje, ale czy ta torba na pewno koreluje z wysmakowanymi propozycjami wprost z wybiegu? No właśnie, więcej w tym złudzenia ekskluzywności, niż faktycznego luksusu. Nawet te wszechobecne aplikacje, choć na pierwszy rzut oka prezentują się świetnie, to tracą sporo blasku kiedy zyskamy świadomość ich pasmanteryjnego rodowodu. Taka estetyka wymaga po prostu niepowtarzalnych ozdób, których przeciętny odbiorca sieciówek nie odtworzy metodą chałupniczą. Ten casus najlepiej obrazuje świat biżuterii. Można nosić broszkę z klocków Lego (można, choć ja zdecydowanie odradzam), ale można też nosić broszkę w kształcie klocków Lego, odlaną ze szlachetnego metalu. To jest ogromna różnica. 


Pokaz jak pokaz, chociaż Figura i Szulim w jego finale krewko zerwały się z miejsc, aby oklaskiwać projektanta i jego kolekcję na stojąco, to nie porwały za sobą reszty gości.
 I słusznie – to zdecydowanie nie był sezon zasługujący na owacje. Mimo tego, że koncepcja scenograficzna była ciekawa, muzyka elektroniczno-instrumentalna wyśmienita (warto dodać, że dobierana przez samego Przybylskiego), a ilość ścianek sponsorskich wręcz porażająca i raczej targowa, to wydarzenie należało do rozczarowujących. Nawet zdjęcia nie pozbawiają złudzeń, na połowie z nich widoczny jest marker dla modelek, który wskazuje im, gdzie mają stanąć przed fotografami. Niestety, Kasia Sokołowska bez podobnych sztuczek nie dałaby rady okiełznać swoich pracowników, którzy i tak często mieli spore problemy ze zlokalizowaniem tak ewidentnie oznakowanego miejsca na pozę przed obiektywem. Strach pomyśleć co by się stało bez tego kawałka taśmy naklejonej na wykładzinę… Niby taki nieistotny detal, a jednak – to właśnie detale budują modę z wysokiej półki, żaden PRowiec nie powinien rozsyłać niedopracowanych materiałów, żadna luksusowa marka nie pozwoliłaby sobie na takie niedopatrzenie. Niemniej, nadal trzymam kciuki za Przybylskiego i nieustanie doceniam jego determinację w utrzymaniu swojej marki na tym naprawdę niełatwym lokalnym rynku. Jestem też przekonany, że gdyby funkcjonował w innych okolicznościach, to miałby szansę rywalizować z najlepszymi nazwiskami w branży. Dobrze by jednak było, ośmielę się wskazać, gdyby projektant opuścił w końcu te wąskie ramy zdobnej powtarzalności, bo grozi ona nudą. A moda nudy na dłuższą metę nie zdzierży. Rozumiem spójność artystyczną, rozumiem konsekwentny styl, ale nie ma nic gorszego, gdy od kilku sezonów widz ma wrażenie, że ciągle ogląda jedną kolekcję z drobnymi modyfikacjami. Stwierdzenie, że w przypadku ostatniego pokazu Ogień kroczył z Przybylskim jest bardzo nietrafione. Tu nie było żądnego ognia, czy nawet żaru. Raczej mały dogasający płomień, który najwyraźniej potrzebuje solidnej dawki kreatywnego paliwa. Oby to tylko nie był początek modowego samozapłonu.

Never Ending Freestyle Voguing 

Tobiasz Kujawa

freestylevoguing@gmail.com

1 komentarz

  1. modnerozmowy pisze:

    Ciekawa recenzja pokazu ! Pozdrawiam 😉

    Polubienie

Dodaj komentarz

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s