Kapitan Zień walczy z Huraganem. Kolekcja SS 2013, owady i nowy kurs w nieznane.

„Jak to jest być Maciejem Zieniem?” Dokładnie taka myśl przyszła mi do głowy w samym środku piątkowego pokazu. Od tamtej pory to pytanie natrętnie krąży w mojej głowie. Jak się pracuje, żyje i projektuje ze świadomością bycia jednym z najbardziej rozpoznawalnych kreatorów mody w Polsce. A może określenie „jednym z” jest zbędne? Pamiętacie, jak rok temu przytoczyłem pewne miano, taką trochę niby-łatkę, Zień – Król Polskiej Mody, którą lubią powtarzać kolorowe magazyny? Nadal nie wiem czy moda potrzebuje koronowanych głów. Nie wspominając o tym, że taka koronacja wymagałaby obecności „Papieża Polskiej Mody” i choć wielu pretenduje, to taka osoba nie istnieje. Zresztą, tytuły (a w szczególności te samozwańcze) mają niewielkie przełożenie na rzeczywistość. Wiem jednak, że istnieje pewna teoretyczna zależność. Logika podpowiada, że im bardziej znany jest dany projektant, tym więcej się od niego wymaga. Czy Maciej Zień tworząc nowe kolekcje martwi się tymi oczekiwaniami? Czy stara się im sprostać? Czy w ogóle przyjmuje je do świadomości? No i na koniec – jakie oczekiwania mają goście, którzy przychodzą na jego pokazy? Nie oszukujmy się, ogromna większość ludzi zgromadzonych na tym wydarzeniu nie była, nie jest i raczej nie będzie jego klientami. A jednak magia ciągle działa. Kolejny raz, z jakiegoś powodu (powodów?) setki widzów chciały poświęcić kilka godzin swojego życia na obejrzenie nowej kolekcji. Wiem, kłamię w żywe oczy bo jest to myślenie czysto utopijne. Ubrania same w sobie nie są przecież aż tak interesujące. Za to ubrania podlane złudzeniem high-life zyskują dodatkowych, absolutnie nie-dziewiczych rumieńców. Ja idąc na pokaz doskonale wiem, czego oczekuję. W pierwszej kolejności jest to oczywiście dobra (a jest to pojęcie dość względne) kolekcja. Następnie weryfikuję kolejne składniki, które choć są ważne, to mniej istotne od samych ubrań – oprawę, modelki, stylizację, choreografię, etc… Czyli wizję (cóż za wyświechtane słowo) i wszystkie zabiegi, które pomagają ją urzeczywistnić. Na końcu zostają goście, którzy stanowią pożywkę dla Stylu Gwiazd. Kolekcja SS nazywa się „Hurricane”, czyli Huragan. Mocne słowo przywodzące na myśl wiele negatywnych skojarzeń. Zniszczenie. Siła i piękno przyrody, przy których człowiek całkowicie traci zdolność kontrolowania rzeczywistości. Duże słowo generuje duże oczekiwania.

Czytaj dalej „Kapitan Zień walczy z Huraganem. Kolekcja SS 2013, owady i nowy kurs w nieznane.”

ZUO Corp. Jungle Gardenia – AW 2012/2013 czyli Pokaz, Performance i Perfekcjonizm.

Są takie pokazy, które zapadają w pamięć na wiele lat. Łączą w sobie rozmaite, kluczowe składniki, takie jak kolekcja (wyjątkiem potwierdzającym regułę jest „nagi” pokaz z filmu Prêt-à-Porter, w reżyserii Altmana), oprawa graficzna, choreografia, atmosfera, lokacja i reżyseria. Takie pokazy są ponadczasowe a ich wartość i przekaz nigdy się nie zdewaluują. Mam w głowie listę takich wydarzeń, do których od czasu do czasu z przyjemnością wracam. Na przykład do kolekcji Husseina Chalayana na sezon jesień/zima 2000/2001. Finał tego pokazu zapiera dech w piersiach. Na scenę wchodzą cztery modelki. Zatrzymują się obok kompletu mebli: cztery fotele i stolik. Zdejmują z tych mebli pokrowce i… zakładają je na siebie. Kilka suwaków, zatrzasków, napów i nagle powstają cztery fantastyczne kreacje z niezwykłą, skomplikowaną konstrukcją. To jednak nie koniec. Pojawia się obsługa techniczna, która składa szkielety foteli zmieniając je w poręczne walizki. To nadal nie wszystko – finał ciągle przed nami. Na scenę wkracza piąta modelka. Dosłownie wchodzi do środa stolika, który nagle zmienia się w spódnicę. Brzmi to niewiarygodnie ale tak właśnie było. Podobne wrażenia wywołuje we mnie pokaz Dior Haute Couture na wiosnę/lato 2007. Cudowna inspiracja kulturą Japonii, spektakularne ubrania, skomplikowany wybieg składający się z kilku scen i udramatyzowana choreografia. Takich pokazów było wiele i nie ma potrzeby ich wszystkich wymieniać. Przynajmniej nie dzisiaj. Najważniejsze jest to, co je łączy – wizja totalna. Chęć przeniesienia widza na kilkanaście minut w zupełnie inny świat. W miejsce wypełnione fantazją i niczym nie skrępowaną kreacją.

Czytaj dalej „ZUO Corp. Jungle Gardenia – AW 2012/2013 czyli Pokaz, Performance i Perfekcjonizm.”

Kuczyńska na pokaz aka window shopping.

Po piątkowym pokazie Ani Kuczyńskiej wróciły do mnie pytania, które zadaję sobie od dłuższego czasu. Dla kogo i po co właściwie są organizowane pokazy mody? Dla prasy? Stylistów? Znajomych? Rodziny? Gwiazd? Pasjonatów mody? A może po prostu dla wszystkich? Jest takie całkowicie oklepane i sztampowe angielskie powiedzenie – „a jack of all trades is master of none”. W prostym tłumaczeniu – jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego. Coś mi mówi, że ta klisza językowa bardzo dobrze opisuje okoliczności w jakich odbył się pokaz. I nie piszę tego z perwersyjną satysfakcją – jest okazja żeby wbić szpilkę, bo nie o nią tu chodzi. Głównym punktem programu było niestety słowo „rozczarowanie”. A miało być tak fajnie.

Więc oto jesteśmy. Tak jak prosiła Ania w zaproszeniu punktualnie o 20:30 na ulicy Mokotowskiej, przed jej butkiem. Jest miła atmosfera, dookoła te same twarze które oglądaliśmy w Łodzi na FW. I nie tylko. Uśmiechamy się, zagadujemy, witamy. Podgryzamy pięknie zapakowane złote migdały, zastanawiając się jak będzie wyglądać pokaz. Pomysł jest ciekawy. Zamknięta ulica, światła latarni. Jest klimatycznie. Mimo listopadowego chłodu dookoła panuje pozytywna atmosfera. Możemy chwilę pomarznąć, w końcu czekamy na sporą dawkę dobrej mody i charakterystycznego stylu Kuczyńskiej. Jesteśmy jednak trochę zdezorientowani bo nie ma tradycyjnego wybiegu. Tylko przestrzeń ulicy ograniczona sporym tłumem. Przyznaję, frekwencja na piątkę. W końcu pokaz się zaczyna. Opóźnienie jak na warszawskie warunki minimalne. Tym razem nie musieliśmy czekać aż pani „x” aktorka serialu „y”, aktualna twarz makaronu/mydła/proszków na odchudzanie zrobi sobie zdjęcie na ściance sponsorskiej. Wiem wiem, sponsorzy, publicity, pudelek i inne „obligi”, które są czasami konieczne ale i tak pozostawiają duży niesmak. Zaczynamy! Muzyka. Światła. Modelki pojawiają się w butiku, wchodzą po kolei na obrotową platformę, odgrywają swoją scenę „swobodnego i improwizowanego” tańca po czym… Zastygają w oknach witryny. I tak przez piętnaście minut. W tym momencie bardzo żałuję, że mam klaustrofobię i nie posiadam zdolności rozpychania się w tłumie. Być może trzeba było w imię mody wbić komuś łokieć pod żebro (albo w nerkę) i przedrzeć się do miejsca z lepszą widocznością. I jeszcze ten stres, który podpowiada mi, że za mną stoi kolejna porcja widzów, którym prawdopodobnie zasłaniam widoczność. Bardzo chciałem zobaczyć ubrania, niestety widziałem tylko głowy. Przyznaję – fryzury i makeup były fantastyczne. Muzyka rewelacyjna. Ciuchy? Czarno-białe. Trochę luźnych sylwetek. Nie napiszę więcej bo byłoby to nieprofesjonalne z mojej strony. W końcu nie wypada pisać o czymś czego się nie widziało. Na koniec modelki „wyszły do ludzi” ale zakrył je tłum fotografów. Nastąpiła szybka ewakuacja bo śpieszyłem się na urodziny przyjaciółki.

Wnioski? Założenia były na prawdę ciekawe. Bardzo doceniam niebanalny pomysł, miejsce i muzykę. Zabawę w modelkę, która staje się też manekinem uwięzionym w szklanej witrynie. Jednak był to pomysł nietrafiony. Jest szansa, że okażę się jedynym malkontentem. Być może innym podobała się się ta konwencja. I tutaj następuje ten moment gdzie musimy zweryfikować swoje oczekiwania. Ja przyszedłem na pokaz Ani zobaczyć ubrania. Efekt? Zmarnowałem 45 minut. Szkoda.

Aha, w pokazie wystąpiła Doda. Najwyraźniej droga do USA biegnie przez ulicę Mokotowską.

Tobiasz Kujawa

PS. Nagranie z pokazu możecie zobaczyć na FB K Maga.