Maja Sablewska dla Mohito

Standardowy zabieg marketingowy ostatniej dekady – celebryta projektuje kolekcję dla marki odzieżowej. Korzyść jest obopólna. Gwiazda i marka mają upragniony szum medialny. Gwiazda spełnia swoje głęboko skrywane marzenia z dzieciństwa o projektowaniu sukienek (na bank ubierała swoje lalki!), marka, przynajmniej teoretycznie, powinna zyskać prestiż i kilka dodatkowych numerków na koncie. W idealnej sytuacji klient powinien dostać przy okazji porządny produkt, ale jak wiadomo klient jest zawsze na szarym końcu, więc kto by się nim tak naprawdę przejmował. Dla polskiej marki Mohito słowo współpraca to żadna nowość. Nie wiem czy pamiętacie, ale kilka dobrych miesięcy temu pisałem o kolekcji Glamour – Złote Mohito, zaprojektowanej przez redakcję (tu bez zaskoczenia) magazynu Glamour. Tamta mini-kolekcja nie powaliła mnie na kolana, ale można ją uznać za całkiem znośną. Ok, ale redaktorzy pisma modowego a celebrytka to dwa różne światy. Zawsze mnie zastanawiają takie współprace. Jak to wygląda od kuchni, jaka jest faktyczna praca i wysiłek takiej gwiazdy? Czy naprawdę zaczyna od tworzenia moodboardów, zbierania próbek tkanin, rozrysowywania projektów (jeśli potrafi)? A może po prostu siada z projektantem i opowiada, w którym miejscu na sweterku widzi suwaczek. Być może mogłem się tego wczoraj dowiedzieć, ale przebicie się do Mai było niemożliwe. Musiałbym się ustawić w kolekcje ludzi. Zabrakło mi cierpliwości.

Zostaliśmy zaproszeni przez Mohito na godzinę 20:00 do klubu Syreni Śpiew, w którym szyk lat ’70 został zmieniony w piękną, bardzo przyjemną przestrzeń. Zresztą, możecie ją pamiętać z recenzji pokazu Ani Kuczyńskiej. Kameralna atmosfera miejsca została niestety zaburzona przez bardzo dużą ilość gości. I może bym nie narzekał, bo popijanie mohito na tarasie w miłym towarzystwie jest niezwykle przyjemne, gdyby nie to, że w pewnym momencie zaczęła się prezentacja kolekcji. Kilka modelek przemknęło po mikro-wybiegu, Maja opowiedziała (chyba) o swoich refleksjach na temat mody i na tym się skończyło. Całe szczęście na potrzeby wydarzenia został stworzony mały showroom, w którym można było zobaczyć kolekcję. W tym momencie muszę się przyznać, że poszedłem na tę prezentację uzbrojony w duży zapas sceptycyzmu i cynizmu. Nie jestem wielbicielem takich akcji. Wydaje mi się, że projektowanie należy zostawić projektantom, tak jak budowanie samolotów należy zostawić inżynierom. I chociaż nie zmieniłem zdania, to muszę przyznać, że kolekcja jest całkiem całkiem. Oczywiście nie jest to rewolucyjny czy unikalny produkt, ale wydaje mi się, że nie takie były założenia tego projektu.

Czytaj dalej „Maja Sablewska dla Mohito”

Różne oblicza pokazów. Odcinek nr 3 – Ania Kuczyńska, czyli pokaz inny niż wszystkie.

Czas na trzeci (i ostatni) odcinek mojej małej, pokazowej telenoweli. Pisałem już o Paprockim&Brzozowskim (wydarzenie Maxi), którzy przenieśli nas w świat wielkich nazwisk, dużych wydarzeń i mody na dobrym poziomie. Pokaz Plicha (wydarzenie Midi), który rozczarował lekkim zaściankiem, niedopracowaniem i kolekcją pozostawiającą same wątpliwości. Dziś opowiem o trzecim pokazie – Ani Kuczyńskiej, która stała się pewnego rodzaju katalizatorem tej trzyodcinkowej dramy. Czemu najmniejszy pokaz (Wydarzenie Mini) zrobił na mnie największe wrażenie? A to się zaraz okaże.

Był czas, kiedy pokazy mody wyglądały diametralnie inaczej niż teraz. Od momentu kiedy zaczęła się rodzić współczesna moda, czyli początków XX wieku, nastąpiło bardzo wiele istotnych zmian, zarówno w kwestii myślenia czym właściwie jest (albo powinna być) kolekcja, tego jak powinna być realizowana aż po jej prezentację. Pokazy odbywały się kiedyś w zamkniętych przestrzeniach i przy niewielkiej publiczności – amerykanie zaczęli od małych prezentacji w swoich luksusowych domach towarowych. Pomysł ten był pewnego rodzaju reinterpretacją prywatnych pokazów wielkich europejskich krawców. Nie tylko forma prezentacji została skopiowana. Amerykanie mieli o wiele większą obsesję na punkcie europejskiej mody. Pojęcie własność intelektualnej dopiero raczkowało więc codziennością było dosłowne kopiowanie fasonów od projektantów pokroju Elsy Schiaparelli. Amerykańskie domy towarowe wysyłały swoich szpiegów, którzy kupowali poszczególne kreacje w Paryżu i przewozili je za ocean. Zdolne krawcowe rozkładały na części pierwsze ubrania i tworzyły wykroje, które pozwalały kopiować kreacje na prawie masową skalę. Ta sytuacja stała się jednym z powodów ekspansji europejskich projektantów na kontynent amerykański. Dobrym przykładem będzie pewna anegdota z jednej z wielu wizyt Sary Bernhardt w USA. Sara, narodowy skarb Francji, największa aktorka przełomu wieków (i wszech czasów również) była, używając współczesnego określenia, wielką fashionistką. Jej ekwipaż w czasie każdej podróży zawierał nie tylko ogromne ilości niesamowitych kostiumów scenicznych, ale i setki najmodniejszych kreacji, akcesoriów i biżuterii od najlepszych francuskich kreatorów mody. W trakcie jednej z podróży do Stanów, bagaż Sary został zatrzymany na kontroli celnej. Kiedy asystent Sary dotarł do biura, zastał dość zatrważający widok – kilkanaście amerykańskich krawcowych buszowało w garderobie aktorki, robiąc szkice, zdejmując miary, oglądając kreacje “od podszewki” i z każdej możliwej strony. Oczywiście tylko po to, żeby jak najwierniej odtworzyć modne, paryskie fasony. Trzeba pamiętać, że moda w tamtych czasach była nierozerwalnie związana z krawiectwem. Cięcia materiałów, szwy i strona techniczna były na nieporównanie większym poziomie niż teraz. Był to też czas, kiedy współczesne krawiectwo ciągle ewoluowało. Niektóre suknie miały tak skomplikowaną i unikalną konstrukcję, że rozprucie ich, bez psucia poszczególnych elementów było niemal niemożliwe. Jaka to kusząca wizja – żyć w czasach, kiedy europejska moda tworzyła prawdziwe, unikalne trendy na światowym poziomie, a stolica mody była tak naprawdę jedna. I był nią Paryż. Rozpisałem się i coraz bardziej odbiegam od tematu Ani Kuczyńskiej. Jeśli was interesuje kwestia ewolucji pokazów to na pewno poświęcę jej kiedyś obszerniejszy wpis. Cały ten wstęp miał na celu uzmysłowić wam, że wielkie modowe “show” z setkami (lub tysiącami) gości to wymysł stosunkowo niedawny (mniej więcej z przełomu lat ’60 i ’70). Dawniej pokazy stanowiły rozrywkę niezwykle elitarną, okraszoną tematem przewodnim, sporą teatralnością, rozbudowaną scenografią i nierzadko konferansjerką na wysokim poziomie, opisującą dokładnie każdy look. Jednak co te historyczne wspominki mają wspólnego z Anią Kuczyńską? Mają. I to dużo.

Czytaj dalej „Różne oblicza pokazów. Odcinek nr 3 – Ania Kuczyńska, czyli pokaz inny niż wszystkie.”