Jeśli na wstępie pomyśleliście „och nie, kolejna blogerska książka”, to od razu chciałbym was wyprowadzić z błędu. Owszem, to książka napisana przez (również) blogerkę, ale na pewno nie jest to kolejny banalny poradnik, robiący z kwestii ubioru zjawisko niemal naukowe, pełne regułek, zakazów i przykazów, mających na celu wykreowanie kopii ksero. Chociaż zrażeni publikacjami polskich blogerek, możecie tak podejrzewać, i to całkiem zresztą słusznie. Czy ktoś, oczywiście interesujący się modą, nie zna Garance Doré? Wystarczy jeden rzut oka na Wikipedię, żeby zrozumieć istotę tej postaci, która wyszła poza skromne ramy „ubierania się”, eksplorując możliwości, jakie dają inne środki wyrazu – od ilustracji, przez fotografię, aż po niezgorsze i dowcipne teksty. W czasach, kiedy każda szanująca się blogerka modowa musi mieć na swojej liście odhaczoną książkę, Garance Doré kazała nam czekać na swoją wyjątkowo długo. Czy rzeczywiście, jak wskazuje na to podtytuł, jest to „Jedyna książka o stylu, której potrzebujesz”?
Projektanci, styliści, blogerki, szafiarki, fotografowie, gwiazdy, celebrytki, dziennikarze – tłum na modnej scenie gęstnieje z roku na rok. A to dlatego, że moda coraz mocniej pobudza nasze zmysły i emocje. Nie jest już tylko zjawiskiem opierającym się na linii dystrybutor – klient. Projektanci zaczynają między sobą rywalizować, również o atencję opinii publicznej. Równie ważny co słupek sprzedaży, stał się słupek wskazujący popularność i rozpoznawalność. Moda w Polsce powoli staje się również przedmiotem dyskusji, podobnie jak kulinaria, polityka, teatr czy literatura. Obserwujemy zachodzące w niej zjawiska, szukamy metod i reguł, które kształtują jej rzeczywistość. Dzień po dniu, przez cały rok, razem z czytelnikami poruszyliśmy setki tematów. Mądrzejszych i głupszych, poważniejszych i bardziej beztroskich, dotyczących zarówno Polski, jak i całego świata, mody i showbiznesu. Co w 2014 sprawiało, że krew nam szybciej krążyła w żyłach, brwi wyginały się w łuk, a brzuchy nierzadko bolały ze śmiechu? Zapraszam do podsumowania ubiegłego roku, zawartego W Dwunastu Wybuchowych Aktach!
Przychodzi baba do lekarza… A nie, wróć! Ja przecież nie o tym. Zacznijmy więc jeszcze raz.
Przychodzi klient do Zary, a tam sprzedawca. Bum! Ot, cały dowcip. Powiecie, że nieśmieszny? I bardzo dobrze, bo temat który poruszam ma niewiele wspólnego ze śmiechem. Spokojnie, trochę radości mimo wszystko się pojawi. Jednak dziś będę głównie opowiadać o chamstwie, pretensjach, walce energii, braku życzliwości i leserstwie. I to nie tylko w kontekście hiszpańskiej sieciówki. Oj wiem, wiem… Uczepiłem się tej Zary niczym rzep psiego ogona, ale przecież nie tylko o niej będzie mowa. Po prostu z pewnych nieodgadnionych względów, Zara stała się dla mnie synonimem konfliktu na linii klient – sprzedawca, chociaż tak naprawdę jest tylko czubkiem góry lodowej.
Popularne powiedzenie mówi, że człowiek człowiekowi wilkiem. Banał nie z tej ziemi, ale za to okrutnie prawdziwy. Mało jest już ludzi, którzy konstruują niezobowiązujące kontakty międzyludzkie na takich nudnych zjawiskach, jak życzliwość, wyrozumiałość czy sympatia. Oczywiście nie ma co generalizować, bo ciągle istnieją takie świry jak ja, co każdej pani ekspedientce powiedzą dzień dobry, zapytają się o humor, zauważą zmianę fryzury, zagadają o pogodę albo wysłuchają niezbyt ciekawych plotek o innych klientach. Według mojej rodziny już jako dziecko czarowałem każdą sprzedawczynię w zasięgu wzroku, więc mogę śmiało powiedzieć, że leży to w mojej naturze. Jeśli ktoś ma ochotę uznać, że byłem (i nadal jestem) małym zmanierowanym ekscentrykiem, to droga wolna. Tę tezę potwierdza zresztą więcej przykładów. Wyobraźcie sobie, że przez kilka pierwszych lat ledwo raczkującej, ale coraz większej świadomości, byłem przekonany, że skoro ja widzę w telewizorze panią prezentującą wiadomości, to ona oczywiście widzi też mnie. Dlatego kiedy pani w szklanym pudełku mówiła „dzień dobry” to ja zawsze grzecznie odpowiadałem „dzień dobry pani”. Chyba nie muszę dopowiadać, że owocowało to mnóstwem zabawnych sytuacji . Zabawnych oczywiście dla nieczułych obserwatorów, ja traktowałem te konwersacje śmiertelnie poważnie. Niemniej, niezależnie od tego czy to dziecięcy ekscentryzm, czy zwykła, banalnie nudna grzeczność, wychodzę z założenia, że każdemu należy się szacunek. Oczywiście pod warunkiem, że dobrze wykonuje swoją pracę. W takiej sytuacji jestem słodki jak plaster miodu, wdzięcznie uhahany i skowronkowo radosny. Jeśli jednak ktoś mi zajdzie za skórę, wtedy na czole rosną rogi i staję się złośliwy. Dlaczego o tym wspominam? Bo na własnym przykładzie staram się odnaleźć mechanizmy, które rządzą relacjami między klientem a sprzedawcą. I to w dość specyficznym miejscu, jakim jest sklep z ciuchami. Katalizatorem tego wpisu było pytanie, które zadałem na facebooku, a które dotyczyło zachowania ekspedientek z Zary. Odpowiedzi były arcyciekawe i co ważne, przedstawiały sytuację z dwóch różnych perspektyw. Znalazły się również osoby, które broniły pracowników sklepów, a także sami zainteresowani, którzy wykonują ten zawód. Wtedy pomyślałem, że ten temat jest jak złoto, więc grzechem byłoby go nie rozwinąć na blogu. Przy okazji chciałem wam serdecznie podziękować za tonę komentarzy i morze wiadomości z rozmaitymi historiami, które spłynęły na moją pocztę! Zaczniemy od perspektywy pracownika sklepu. Nie mam zamiaru stosować żadnej gradacji, o kolejności zadecydował rzut monetą. Wielbicieli teorii spiskowych serdecznie przepraszam. Wińcie ślepy los.
Witam w 24 wydaniu Piątego Dnia Tygodnia. Uwaga! Będę zrzędzić.Dzisiaj wyjątkowo żałuję, że nie jestem szafiarką. Z ręką na sercu! Mój zmęczony zimą i pracą mózg, przepełniony literkami, których dziennie produkuje dziesiątki tysięcy, wolałby teraz trochę odpocząć, zamiast w środku czwartkowej nocy analizować newsy. Trybiki w głowie wyjątkowo nie chcą zaskoczyć i zamiast skupić się na pracy nieznośnie zgrzytają. Tak, wolałbym teraz spać albo beztrosko myśleć sobie cóż też takiego szałowego i „w trendzie” założyć jutro do pracy. Zastawiać się, czy mój chłopak/współlokator/samowyzwalacz/listonosz będą mieli czas i możliwość pstryknąć mi 20 takich samych zdjęć. Zamiast przejmować się ortografią, stylem i interpunkcją tekstów, wolałbym martwić się jutrzejszym zachmurzeniem w kontekście spektakularnej sesji w przydomowym ogródku, kawiarni lub na ulicy. Ojjjj, wychodzi ze mnie okrutny maruda i frustrat. Niestety, każdy bloger, który pisze (a uwierzcie mi, trochę nas jest) ma takie chwile zwątpienia. Owszem, zawsze przychodzi pocieszenie, że czytelnik jest tutaj bardziej wyrobiony, inteligentny, oczytany i frapuje go w życiu więcej niż wyprzedaż w Zarze albo kod rabatowy do Romwe i to jest szalenie miłe i krzepiące. No ale ziarenko frustracji wylądowało dziś na żyznym gruncie i chcąc-nie-chcąc kiełkuje. Więc wyjątkowo zgryźliwie zapraszam was do lektury.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.